Garażowa Portugalia

Dona Rosa na Pradze
Wojciech Stasiak, 2 czerwca 2010
Dona Rosa w Warszawie
Fot. Ewa Hawryluk-Stasiak
W ramach krótkiej trasy po Polsce oraz cyklu "Etnopraga" wystąpiła w Warszawie słynna, portugalska pieśniarka Dona Rosa. Zarówno ona, jak i towarzyszący jej zespół zdobyli serca publiczności, szczelnie wypełniającej ich koncerty.

Prawdę mówiąc, Dona Rosa wcale nie jest artystką fado. Nie reprezentuje stylu, który ukształtował się w Lizbonie, a swoją artystyczną „odnogę” ma w Coimbrze. Jej repertuar tworzą pieśni z wielu regionów Portugalii - nawet z odległych o kilka tysięcy kilometrów wysp azorskich. Klasyczne lizbońskie fado pojawia się u niej jako element całego repertuaru, a nie wątek dominujący. Co więcej, Dona Rosa nie czaruje kolorowym i melodramatycznym głosem, ruchem na scenie czy estradowymi strojami, np. w rybią łuskę, jak to mają w zwyczaju niektóre podziwiane divy fado, czasem podkolorowane dla turystów i tzw. fanów world-music. Nic tak jednak nie przyciąga publiki, jak nośne słowo-wytrych kojarzące się z modnym gatunkiem – w sumie nic dziwnego w świecie, w którym na zainteresowanie ludzi swoją sztuką masz zwykle tyle czasu, ile trwa kliknięcie myszką. Zapewne dlatego właśnie na plakaty reklamujące ten wieczór trafiło hasło „korzenne fado z ulic Lizbony”.

Ale może rację mają wcale nie akademiccy strażnicy czystości stylów, ale taki choćby Carlos Saura, który w nakręconym kilka lat temu znakomitym filmie „Fados” powrzucał do jednego worka z tą właśnie etykietką nie tylko fado, ale i muzykę z Wysp Zielonego Przylądka, klimaty jazzujące, portugalski rap, pieśń rewolucyjną, a wreszcie zderzył to wszystko z – o zgrozo – flamenco! W efekcie, o ile mi wiadomo, wyrżnął o mur niezrozumienia Portugalczyków, którzy obruszyli się na tę hiszpańską interpretację ich narodowego skarbu. Ale być może my, w naszej części Europy, możemy sobie pozwolić na nieco większy dystans…

I czyż to nie fado właśnie naznaczyło życie Dony Rosy? Nie kierunek muzyczny, ale słowo, oznaczające po prostu „los”. To on najpierw zabrał jej w dzieciństwie wzrok, a potem skierował na lizbońskie ulice, gdzie zaczęła zarabiać na życie śpiewaniem, aby następnie, w nagłym zwrocie historii – wrzucić ją prosto na światowe sceny, gdzie od ponad dekady może prezentować swój talent.

Talent wcale nie taki łatwy w odbiorze. Bo umówmy się - ile można, nie znając portugalskiego, w skupieniu wysiedzieć na recitalu niemal nieruchomej pieśniarki, ukrytej za ciemnymi okularami, akompaniującej sobie wyłącznie na trójkącie (!). Pieśniarki, której cały kontakt z publicznością, w przerwach między utworami, ogranicza się do słowa „obrigado” („dziękuję”). Pieśniarki mającej wprawdzie głos mocny, ale zduszony, wydobywający się gdzieś z trzewi, jakby przez zaciśnięte gardło. Pewnie dlatego ktoś wpadł na pomysł, by Dona Rosa występowała z zespołem. Nie tylko akompaniującym, ale również odgrywającym co jakiś czas instrumentalne kompozycje i biorącym w swoje ręce zapowiedzi prezentowanych utworów.

I tak właśnie wyglądał warszawski koncert tej artystki, który w sobotni wieczór, 29 maja 2010 r., odbył się na praskim podwórku przy modnym klubie „Sen Pszczoły“, w ramach kilkudniowej trasy po Polsce. Na przemian Dona Rosa solo z trójkątem, Dona Rosa z zespołem (odczytująca palcami słowa części śpiewanych utworów zapisanych alfabetem Braille'a), wreszcie Dona Rosa milcząca, pogrążona we własnym świecie, podczas gry swojego bandu (João Almeida – akordeon, klarnet; Raul Abreu – gitara portugalska, Paulo Loureir – gitara klasyczna, instrumenty perkusyjne; skład przytaczam za materiałami organizatorów).

A wszystko to przed tłumem – na przemian skupionym i entuzjastycznym – słuchaczy zgromadzonych w garażu (warsztacie?) oraz na przyległym doń podwórku.

Zaraz, zaraz – w garażu?

Tak, Dona Rosa wystąpiła w pokrytym blachą falistą garażu! Główny organizator koncertu, Dom Kultury Praga, zadbał w ten sposób o stworzenie niepowtarzalnego, naturalnego i bezpretensjonalnego klimatu dla ok. 80 widzów, dla których starczyło miejsca. W tej poprzemysłowej, zrujnowanej przestrzeni ta muzyka naprawdę żyła i oddychała, niemal sączyła się z odrapanych ścian – prawdopodobnie niczym lizbońskie fado w swoich dawnych latach, zanim zostało wtłoczone w gorset sal koncertowych (zresztą i dziś można tam trafić na takie niemal domowe występy). Z drugiej jednak strony €“większość widzów, czyli ci wszyscy, dla których miejsca starczyło na zatłoczonym podwórku, tej przyjemności już nie miała. Słuchała bowiem koncertu w skrajnie trudnych warunkach, wśród przemieszczających się do/z klubu rozgadanych i rozbawionych mas. Wielka, wielka szkoda.

Dona Rosa dwa lata temu – w pełnej wygód sali Polskiego Radia przy ul. Woronicza. I Dona Rosa teraz, w garażu. Dwa zupełnie różne koncerty. Ale ten sam duch. Duch człowieka, który zmaga się z życiem. Swoim i bohaterów śpiewanych przez siebie pieśni.

Pieśni, w których, jak to zgrabnie ujął gitarzysta Paulo Loureir, zawsze chodzi o to samo – o miłość.

 

Dona Rosa, klub Sen Pszczoły, Warszawa, 29.05.2010

 

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu