Nie ma czystego stylu

Rozmowa z Krzysztofem Lasoniem z grupy Wołosi i Lasoniowie.
Kamil Piotr Piotrowski, 30 kwietnia 2010
Fot. Robert Derda
Krzysztof Lasoń, skrzypek, najlepszy instrumentalista "Nowej Tradycji". Wykładowca Akademii Muzycznej w Katowicach, członek kwintetu Lason Ensemble, Orkiestry Muzyki Nowej i zespołu Wołosi i Lasoniowie.

Gratuluję Grand Prix, nagrody specjalnej, nagrody publiczności i przede wszystkim „Złotych Gęśli“ dla najlepszego instrumentalisty Festiwalu Folkowego Polskiego Radia „Nowa Tradycja“. Emocje były?

Emocje są zawsze i tego się nie uniknie, bez względu na staż grania. Cały w tym właśnie urok konkursowych występów.

Gra pan dużo i od wielu lat, zdobywając zespołowo i indywidualnie laury wielu festiwali. Jakie znaczenie mają dla pana nagrody „Nowej Tradycji“ w odniesieniu do tego co już pan osiągnął?

Dla nas to pierwsza tego typu nagroda. Mamy już na koncie kilka wygranych konkursów, ale na festiwalu folkowym nagrodzono nas po raz pierwszy. To wielki zaszczyt i wyróżnienie. Zwłaszcza, że tych nagród było aż tyle. Dla mnie odbieranie nagrody „Złote Gęśle - dla najlepszego instrumentalisty festiwalu“ z rąk tak wybitnego muzyka, jakim jest Krzysztof Trebunia-Tutka to ogromna nobilitacja.

Dlaczego zdecydowaliście się na udział w konkursie Festiwalu Folkowego Polskiego Radia „Nowa Tradycja“?

Tak się złożyło, że jesteśmy znani tylko w pewnych wąskich kręgach. Koncertowaliśmy w Indiach, Nepalu, na dworze królowej Belgii, a w Polsce niewiele jeszcze osób nas słyszało. Chcieliśmy dotrzeć do szerszego grona słuchaczy.

Jak widać było warto. Wasz repertuar jest przebogaty a mogliście zagrać w konkursie tylko kilka utworów. Czy wybór ich był trudny?

Z wyborem akurat nie mieliśmy wielkiego problemu. Po odejściu z zespołu Zbyszka Wałacha, który był autorem większości repertuaru, nasz program trochę się zawęził. Faktem jest natomiast, że dość długo myśleliśmy jak zmieścić się w 20 minutach, prezentując wszystko, co chcieliśmy pokazać.

Co ostatecznie zagraliście publiczności i jurorom?

Wybraliśmy utwory opierające się na tradycji ale łączące też elementy muzyki klasycznej. Chcieliśmy pokazać to zderzenie dwóch stylów. Taki sposób komponowania i grania to nasza wizytówka. Tak jest w utworze „Gajdy“ gdzie wpletliśmy elementy „Ody do radości“, czy w „Od Morawy deszcz idzie“. Ale zagraliśmy też bardzo tradycyjnie, ludowo. W „Posuchejcie kameradzi“ staraliśmy się pokazać istebniański styl gry (zespół pochodzi z Istebnej - przyp.red.), który różni się od podhalańskiego. Jest miękki, mniej akcentowany, bardziej śpiewny. Cały utwór graliśmy bardzo ludowo, choć nie obyło się i bez cytatu. Znalazł się w nim fragment jednego z Mazurków Fryderyka Chopina. Z kolei w „Transylwanii“ połączyliśmy dwie melodie z Siedmiogrodu, by zaakcentować silne wołoskie pochodzenie członków zespołu. Ostatnim utworem był „Ruben“. Napisał go dawno temu Jan Kaczmarzyk na potrzeby sztuki, którą Wałasi (nazwa zespołu przed dołączeniem braci Lasoniów - przyp.red.) wykonywali w Bielsku-Białej. Występowała tam postać handlarza, żyda Rubena, stąd tytuł utworu.

Poziom wykonawców w tym roku był bardzo wysoki. Czy któryś z zespołów konkursowych zwrócił szczególnie pana uwagę?

Niestety, ponieważ występowaliśmy na końcu zarówno w dniu konkursowym jak i podczas finału, nie mieliśmy okazji posłuchać innych. Przed występem staramy się zawsze skoncentrować na koncercie, a po naszym występie już nie było kogo słuchać.

W pańskim domu rodzinnym było dużo muzyki. Dziadek, rodzice to muzycy. Nie miał pan nigdy ochoty zaprotestować i powiedzieć, że nie zostanie muzykiem?

Nie (śmiech). W domu tradycja muzyczna splatała się z życiem i nie łączyła z przymusem grania. Muzyka nigdy nie kojarzyła mi się z czymś złym. Granie to zawsze była zabawa, wspólne przeżywanie. Ćwiczeń było mało, za to dużo muzykowania. Grywałem z dziadkiem, skrzypkiem, mamą, pianistką. Od ojca uczyłem się improwizacji. W naszym domu było dużo muzyki poważnej ale także, dzięki dziadkowi, tej lżejszej z początków XX w.

Skoro w pana domu grało się muzykę poważną, pan nabył klasyczne wykształcenie, to skąd zainteresowanie ludowymi tematami?

Większość wakacji spędzałem w górach. Mnie i brata fascynowała ta muzyka, ale nie mieliśmy odwagi jej grać. W pewnym momencie brat zaczął interesować się budową instrumentów ludowych i te poszukiwania zaprowadziły nas do górali z Istebnej. Poznaliśmy Zbyszka Wałacha, który budował gajdy, piszczałki. On poznał nas ze swoją kapelą. Najpierw dzielili się z nami wiedzą o instrumentach, później zaprosili do wspólnego grania. Zafascynowało nas ich podejście do muzyki góralskiej. Zwykle granie ludowe kojarzy się z taką trochę siermiężnością, prostotą. Tu było inaczej. Muzycy, którzy nie szkolili się w klasycznym graniu, grali jak zawodowcy, równo, czysto, z niezwykłą klasą. Była to taka ludowość „szlachetna“. Nie zatracająca elementów ludowych, ale wpisująca się w ramy muzyki klasycznej. U nich granie było spójne rytmicznie i sterylne pod względem intonacji i artykulacji.

I zamiast to my, z naszym wykształceniem, wpływać na nich, to oni otworzyli nas na wiele spraw, na które w muzyce klasycznej nie zwraca się uwagi. Od nich uczyliśmy się, że muzyka musi wpływać na ludzi, musi docierać do ich serc, że nie wystarczy tylko odegrać utworu poprawnie technicznie i zgodnie z zapisem nutowym.

Wielokrotnie słyszałem od folkowców, że wykształcenie klasyczne przeszkadza w graniu tradycyjnym, folkowym, czy to prawda?

Może przeszkadzać ale nie musi, i nie powinno. W naszej edukacji muzycznej kładzie się nacisk na dokładną realizację zapisu nutowego, a jeśli człowiek cały czas uczy się tylko grania z nut, to przejście do grania folkowego może być trudne. Gdyby w edukacji było więcej przyjemności w graniu, gdyby uczono bardziej odczuwania muzyki, to spotkanie klasyka z ludowymi tematami nie powino stanowić dla niego problemu.

Z drugiej strony, wśród muzyków klasycznych w Polsce podobno panuje opinia, że granie ludowe, muzyka źródeł, folk, to zabawa amatorów, kierunek rozwoju nie wart uwagi, wręcz niegodny zawodowego muzyka?

Istnieje taki wstyd przed wykonywaniem muzyki ludowej. Oczywiście trafiają się wyjątki, jak Bartosz Bryła, wybitny skrzypek, mistrz, laureat m.in. konkursu im. H. Wieniawskiego, który występował razem z Kwartetem Jorgi, ale to są na razie pojedyncze przypadki. Jest to o tyle dziwne, że polska muzyka ludowa jest jedną z najbardziej zróżnicowanych na świecie. Nigdzie nie ma tylu stylów, bogactwa ornamentyki.

A jak to wygląda zagranicą?

W Austrii na przykład, gdzie studiowałem, a gdzie folklor nie jest tak bogaty jak nasz, szanowany wykładowca nie krępował się przyjść na zajęcia w stroju ludowym. Na Węgrzech, w Rumunii muzyka klasyczna bardzo często zbliża się do ludowej. Duża część muzyki klasycznej w tych krajach opiera się na muzyce cygańskiej i słychać to na tamtejszych scenach. Znany przykład to skrzypek Balanescu i zespół Muzsikas. Klasykę z folkiem czy jazzem łączą ciekawie znani z tego w świecie muzycy jak skrzypkowie Itzaak Perlman i Nigel Kennedy czy wiolonczelista Yo Yo Ma.

O ile dobrze zrozumiałem wasz opis w profilu MySpace, stoicie na stanowisku, iż utrzymywanie „czystości stylu“ nie służy muzyce. Dlaczego?

To nie do końca tak. Kiedyś etnograf opisał jakiś styl jako „czysty“, ale on był czysty w tamtym momencie. Muzyka ewoluuje, style też, więc i „czystość stylu“. Należy znać korzenie, czerpać z tradycji, wiedzieć skąd się ona wywodzi. Moi koledzy mają na ten temat ogromną wiedzę, chcą utrzymywać tradycję, propagować ją, by nie zatracić charakteru muzyki źródłowej ale obawiamy się skostnienia sposobów interpretacji muzyki, braku nowych pomysłów, rozwoju, tylko dlatego, że „styl musi być czysty“. Należy wiedzieć, znać, szanować tradycję, źródła muzyki ale być otwartym na nowe.

Życzę zatem wielu nowych pomysłów i dziękuję za rozmowę.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu