Sam się tego boję

Rozmowa z Grzegorzem Chudym, liderem Beltaine
Kamil Piotr Piotrowski, 20 maja 2010
Grzegorz Chudy
Fot. Kamil Piotrowski
Grzegorz Chudy, założyciel i lider śląskiej grupy muzyki celtyckiej Beltaine. Nauczyciel, w wolnych chwilach maluje, pisze, pracuje z młodzieżą. Wraz z Beltaine współorganizuje Festiwal Muzyki Celtyckiej "Zamek“ w Będzinie.

Zaczynałeś z "Załogą zza winkla" od śpiewania szant, piosenek żeglarskich, kiedy poczuliście, że to jednak nie to?

Bardzo szybko nastąpił ten moment. Śpiewanie szant i granie muzyki morza kojarzyło nam się z kopiowaniem pewnych schematów. Było i jest kilka genialnych, klasycznych zespołów, jak na przykład Cztery Refy, których moim zdaniem nikt do dzisiaj nie pobił, a których słuchając wtedy utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że są zespoły bardziej predystynowane do szant. Nas od początku pociągała muzyka irlandzka.

To skąd się wzięły te szanty?

A szanty wzięły się stąd, że pierwszy kontak z irlandzkimi klimatami miałem poprzez słynne płyty Mechaników Shanty. Oni tłumaczyli klasyki, grali skocznie, żywiołowo, i to był ten pierwszy kontakt. Po kilku miesiącach takiego grania stwierdziliśmy, że trzeba iść jednak bardziej w stronę źródeł. Wtedy powstał zespół Ubogie gleby, który też jakoś nie wytrzymał próby czasu. Zaraz po nim spotkali się ludzie, którzy do dziś grają w Beltaine czyli ja, Adam Romański, Łukasz Kulesza i Bartek Dudek.

Na początku grania zjechaliście Polskę wzdłuż i wszerz, z pewnością sporo się działo, odwiedziliście wiele miejsc, to były chyba fajne czasy? Są takie miejsca, do których chcielibyście wrócić dziś?

To były szalone czasy. Wszyscy byliśmy studentami, ludźmi bez żadnych zobowiązań. Jeździliśmy wtedy jedną „osobówką“ co dziś wydaje się niemożliwe. Jednym z miejsc, do którego chcielibyśmy na pewno wrócić to festiwal w Dowspudzie, gdyby się jeszcze odbył. Zanim tam trafiliśmy to przejechaliśmy sporo kilometrów. To była jedna z tych niezapomnianych tras. Najpierw graliśmy w Toruniu, później w Szczecinie, a później znów przez Toruń jechaliśmy do Dowspudy. Wspomniany Toruń to dla mnie też wspaniałe, sentymentalne miejsce, bo tam poznałem żonę. To też jest niesamowita historia, gotowy scenariusz na film romantyczny.

Zamieniam się w słuch...

Któregoś pięknego dnia ktoś zadzwonił do Jaśka z pytaniem: "jak to jest k… możliwe, że gracie dwa koncerty, w różnych miejscach tego samego dnia?" - cytuję dosłownie. Okazało się, że rzeczywiście, jeden graliśmy w Krakowie a drugi w Toruniu. Tak dowiedzieliśmy się, że istnieje grupa taneczna Beltaine. Nawiązaliśmy kontakt, pojechaliśmy na koncert (to był pierwszy nasz taki długi wyjazd) i tak poznałem Olę. Jakby się potoczyła moja osobista historia, gdyby dwa zespoły nie nazywały się tak samo? Co by się stało gdybyśmy z mitologii celtyckiej wybrali inną nazwę dla zespołu?

To powinieneś być wdzięczny kolegom. A propos, wspomniałeś Jaśka, jak on i reszta trafili do zespołu?

Po którymś z koncertów Jaś Gałczewski napisał nam w księdze gości dość krytyczne uwagi. Pomyśleliśmy, że skoro taki mądry to niech przyjdzie i pokaże. Przyszedł, pokazał i... na płycie Rockhill jeszcze nagrywał gościnnie ale wkrótce dołączył do składu. Janka Kubka ktoś nam polecił, bo byliśmy na etapie wzbogacania brzmienia ale nie chcieliśmy perkusji, panicznie się jej baliśmy. Pojechaliśmy do niego na krakowski Kazimierz z naszą płytą, spodobało mu się to co robimy i wkrótce i on dołączył do zespołu. Jako ostatni pojawił się Mateusz Sopata, grający na perkusji.

A jednak perkusista, co się stało strach minął?

Mieliśmy taki moment słabości (śmiech), dosłownie. Nie mieliśmy za bardzo pomysłu na muzykę, czegoś nam brakowało. Pomyśleliśmy, że może perkusja jakoś to rozwiąże. Będąc we Włoszech usłyszeliśmy takich wykonawców jak Mabon i David Pasquet Group. Oni pokazali nam w jak genialny sposób ten instrument może być użyty. Pod ich wpływem podjęliśmy decyzję o włączeniu perkusisty do składu. Na Koncentrad może nam jeszcze nie wyszło to, co chcieliśmy, ale uważam, że na najnowszej płycie Tríú już tak. Wszystko jest bardziej wyważone, bardziej słychać bogate brzmienia instrumentów Janka Kubka, perkusja jest uzupełnieniem, nie jest taka dominująca.

Wróćmy jeszcze do dawnych czasów. Skąd czerpaliście inspiracje, kto był waszym wzorem?

Na początku był to Carrantuohill. Zazdrościliśmy też Sąsiadom tej ich energii na koncertach. Spore wrażenie zrobił na nas Shannon, gdy pierwszy raz usłyszeliśmy ich na żywo. Później zaczęliśmy poznawać tą „inną“ muzykę. Gdzieś tam pojawiła się Lunasa, Shooglenifty, David Pasquet Group by wreszcie odkryć, że obok muzyki irlandzkiej jest jeszcze bretońska. Na końcu pojawiły się odkrycia zupełnie poza celtyckie jak Village Kollektiv i te wręcz nie mające wiele wspólnego z folkiem.

A kiedy zjawiła się ta chęć na łączenie stylów, słychać to już trochę na płycie "Koncentrad"?

Właściwie chcieliśmy to robić od zawsze, ale na początu jeszcze nie mieliśmy takich umiejętności. Brakowało nam też pewnej dojrzałości muzycznej. Już podczas nagrywania Rockhill mieliśmy na to ochotę ale jeszcze nie byliśmy na to gotowi. Udało nam się to dopiero teraz, po siedmiu latach. Materiał zarejestrowany na Tríú jest właśnie takim łączeniem stylów.

A co wam jeszcze sprawia trudność w graniu, czego jeszcze tak do końca nie opanowaliście?

Tak zwanego grania stylowego, zwłaszcza stylowego grania irlandzkiego. To jest coś czego się uczymy, te wszystkie ozdobniki, akcentowanie. Chcielibyśmy mieć tą umiejętność i mam nadzieję, że na kolejnych płytach nasze postępy w opanowywaniu "stylu" są słyszalne, ale ponieważ granie stylowe nie jest dla nas najważniejsze nie koncentrujemy się na tym.

Skąd czerpiecie pomysły na tytuły utworów? Na każdej płycie są takie, które nijak nie mówią mi o czym będzie lub jaki będzie to utwór? Podobnie jest na "Tríú".

Tytuły to jakby osobne historie, zrozumiałe tylko dla nas. Za każdym kryje się jakaś anegdota. Tytuł Hoodoo's Lament wziął się stąd, że próbowałem tą bretońską melodię przemycić do repertuaru odkąd pamiętam. Mimo moich "lamentów" nigdy mi się to nie udawało, aż raz Mateusz zapomniał statywów do perkusji, musiał po nie wrócić. Zostało nas czterech, zacząłem grać tą melodię na flecie, w pewnym momencie udało się złapać ciekawe akordy do tego i załapało. Trafił na płytę. Utwór, który z założenia miał być wykonywany bez perkusji to oczywiście NoGarryNo. W pierwszym kawałku na płycie sporo jest odniesień do meksykańskich rytmów. Meksyk kojarzył nam się ze świńską grypą więc nazwaliśmy go Influenza. Uznaliśmy, że to odpowiedni tytuł dla utworu, który jest dosyć zaraźliwy. Z kolei Johny's not here, który początkowo miał nosić tytuł Magisterski, wziął się stąd, że Jasiu Gałczewski, który go napisał (3/4 utworów na Tríú jest autorskich), akurat w dniu kiedy powstawała aranżacja bronił pracy magisterskiej i nie było go na próbie. Dalej, utwór Łódź by Night towarzyszy nam od kilku lat. Przechodził wielkie i częste ewolucje. Po raz pierwszy został zaaranżowany późną nocą w Łodzi. "Hophip", bo wykorzystaliśmy hiphopową rytmikę, ale nie teksty, więc nie jest to hip-hop. Tytuł Just For Fun początkowo przeznaczony był dla całej płyty. Wziął się z Malezji. Janek Kubek był tam naszym rzecznikiem. Zadano mu najbardziej znienawidzone przez nas pytanie, "dlaczego zdecydowaliśmy się grać muzykę taką a nie inną". Janek udzielił genialnej odpowiedzi: "just for fun". Tisa w języku arabskim to liczebnik porządkowy "dziewiąty", bo ten utwor jest dziewiąty na płycie. Jedynie Pardon Spezed i Farewell to Milltown to jedyne tytuły istniejących utworów tradycyjnych.

Pierwsze opinie jakie wyczytałem w necie o Tríú to to, że jest ona bardzo jazzowa, w którym momencie?

Myślę, że w żadnym. Mogło paść takie stwierdzenie ze względu na swobodę interpretacji, podejścia do tematu, ze względu na dużą ilość solówek ale my nie czujemy się jazzmenami. To jest folk z domieszkami. Użyłbym tu raczej modnego ostatnio określenia - "fusion".

Tradycyjnie już do nagrań zaprosiliście gościnnie innych muzyków. Jak ich poznaliście?

Marcin Wyrostek to od wielu lat nasz dobry znajomy. Adam znał go z Akademii a ja studiowałem z żoną Marcina. Pomysł by z nami coś nagrał pojawił się bardzo dawno temu i wbrew niektórym opiniom, nie miał nic wspólnego z jego wygraną w programie "Mam talent". Dominik Mietła to trębacz jazzowy z zespołu Mariolanza. Kiedyś gitarzysta tego zespołu zastępował Bartka i tak dotarliśmy do Dominika. Dwa wydarzenia złożyły się na to, że trąbka zabrzmiała na Tríú. Trzy lata temu na festiwalu "Szanty we Wrocławiu" usłyszeliśmy Jerzego Porębskiego, jak grał na trąbce i nasz gitarzysta stwierdził, że fajnie byłoby kiedyś nagrać coś z trąbką. Drugim bodźcem była płyta Alaina Genty, gdzie instrumentem wzbogacającym brzmienie tradycyjnego bretońskiego składu, była właśnie trąbka. Zosia Bartoszewicz z kolei to znajoma Janka Kubka, która zajmuje się głównie "białym śpiewem" i śpiewem arabskim. Co do skreczującego Szymka Rzadkosza, o to jak na niego trafiliśmy musisz podpytac naszego skrzypka.

Co was dzieli a co was łączy?

Dzielą nas charaktery, podejście do muzyki. Często siedmiu gości ma różne zdania co do tego jak grać dany utwór. Kłócimy się wtedy czy szybciej, czy wolniej, głośniej czy ciszej, czy grać bardziej irlandzko czy bardziej bretońsko. Były takie próby, że po trzech godzinach pracy wychodziliśmy z niczym. Łączy nas to, że uwielbiamy kontakt z ludźmi i lubimy grać. Gdy stajemy w ósemkę na scenie, bo nie należy zapominać o naszym realizatorze, Rafale Witkowiczu, to czujemy, że każdy z nas stanowi istotną cząstkę jednego organizmu.

Dziękuję za rozmowę, gratuluję płyty i na koniec powiedz czym zaskoczycie przy czwartej płycie?

Sam się tego boję.

 

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu