Tamburyniści i tango

Skrzyżowanie Kultur za nami
Witt Wilczyński, 7 października 2010
Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur
Fot. Robert Derda
Szósta edycja Warszawskiego Festiwalu Skrzyżowanie Kultur moim zdaniem nie miała aż takiego ognia jak wydanie zeszłoroczne, choć w ciągu tych siedmiu dni usłyszałem w namiocie festiwalowym kilku ciekawych wykonawców.

Festiwal tradycyjnie rozpoczął się dużym koncertem w Sali Kongresowej, 26-go września. Zagrał legendarny brazylijski kompozytor Ivan Lins oraz  znana śpiewaczka flamenco Concha Buika - i był to koncert, który mocno mnie rozczarował. Ivan Lins grał za długo i zbyt ospale. To, że jest uznanym kompozytorem i współpracował ze znanymi postaciami światowej muzyki popularnej nie przełożyło się na poziom koncertu - ot mdławy pop ze słabym głosem i nudnawymi podkładami jazzowymi. Concha Buika wypadła troszkę lepiej, ciekawy głos ale do smęcącego jazzu. Koncert Linsa trochę ją przyćmił i zmęczył publiczność. Szkoda, że nie zagrali w odwrotnej kolejności. Choć opinie na temat tego koncertu były podzielone, zwłaszcza na temat występu Buiki. Do mnie nie przemówiła - za dużo kombinacji i gadania, za mało żywiołu. Wcześniej w namiocie festiwalowym koncert Dzieci Świata - połączonych sił polsko-bułgarskich okazał się być znacznie ciekawszym otwarciem festiwalu niż przereklamowane gwiazdy w Sali Kongresowej.
Następnego dnia, już w namiocie, rozbrzmiewały klimaty znacznie żywsze i ciekawsze mimo, że stylistycznie prostsze. Portugalsko-mozambijska załoga o nazwie Cacique’97 zagrała płynnie i tanecznie, prosty ale energetyczny afrobeat, który z jednej strony mógł kojarzyć się z muzyką do seriali w klimacie Kojaka (co nie jest absolutnie żadną ujmą) z drugiej był udaną próbą reaktywacji tej muzyki w dzisiejszych czasach.  Lady Smith Mambazo to legenda z RPA - prawdziwe śródlądowe pieśni pracy i walki. Koncert dla koneserów, a show sceniczne dobrze dobrane do, notabene trudnej w odbiorze dla przeciętnego człowieka, muzyki wokalnej. Ten dzień - bardzo udany.
Dzień później gwiazdą wieczoru była południowo-włoska grupa Tamburellisti Di Torrepaduli. Brak dobrego wokalisty zrekompensowali żywiołową tancerką i transową, wypływającą z pradawnych czasów nutą tarantel, pajęczego, pogańskiego tańca sięgającego tradycji bynajmniej nie rzymskich - a greckich. Muzyka płynąca w rytmie serca - nie wirtuozerska (choć popisy solowe tamburynistów zrobiły wrażenie nie tylko na zawodowych perkusistach) ale szczera i prawdziwa. Tak się tam gra i na ulicach, i na zabawach, tradycja pajęczych tańców powraca.  Występ nietuzinkowo ślicznej ale za to nudnej muzycznie Mayry Andrady przemilczę...
Środa, dzień "chiński”. Celowo daję w cudzysłowiu, gdyż to, co tego dnia najlepsze, bynajmniej nie było chińskie. Mrrrroczny Mamer to przedstawiciel kultury muzułmańskiej z północno-wschodniej prowincji Sinkiang, gdzie zamieszkuje kazachsko-koczownicza mniejszość. Hanggai dla odmiany to nuta zdecydowanie mongolska ale na rockowo, bliska klimatom Yat-Kha czy Huun Huur Tu. Stricte chińskie były jedynie niefolkowe cztery panie występujące jako kwartet  Qing Mei Jing Yue, będący de facto przedstawicielem muzyki klasycznej. Czyżby rewolucja kulturalna w ChRL była na tyle niszcząca dla kultury Chin, że aż trzeba posiłkować się kulturą mniejszości tudzież sąsiadów? Czy za parę lat chińska wersja "Majteczek w kropeczki" też będzie promowana jako rdzenna kultura Chin??? Na szczęście czwartkowy dzień argentyński był już argentyński i udowodnił, że tango ma się świetnie i rozwija w wielu kierunkach. Zwłaszcza grupa Astillero pokazała kunszt i spotkałem się z wieloma opiniami, że to właśnie oni byli najlepsi na całym festiwalu (ja osobiście obstawiam tamburelistów). Wcześniej rozgrzewało publiczność Narcotango w klimatach quasi-dyskotekowych (co nie znaczy, że złych).
Osjan i teatr Butoh... Zapowiadało się ciekawie. Nie byłem na tym koncercie, ale z dość zgodnych komentarzy pokoncertowych wynikało, że tylko się zapowiadało. Opinie były druzgoczące. Grałem set DJ-ski po występie Osjana więc słyszałem jeszcze świeże komentarze. Niektórzy starali się odreagować "muzyczne seppuku" (opinia jednego z widzów).  
Finał festiwalu to rytmy afrykańskie z Mali i legendarny Salif Keita. Rozbujał publiczność, choć mam wrażenie, że nie tyle on, co jego muzycy, a w szczególności dwie potężne wokalistki żywiołowo poruszające się przy mikrofonach, basista oraz jeden z bębniarzy. Płynęła ciepła muzyka, momentami kojarzyła się z Karaibami. Nie chcę krytykować niekwestionowanej gwiazdy etno, która ma wielkie zasługi na polu propagowania brzmień etnicznych ale moim zdaniem Salif Keita po prostu ten koncert scenicznie przedreptał (dosłownie i w przenośni). 
Warto wspomnieć o imprezach towarzyszących - weekendowych afterparty z Djami, pokazach filmowych, licznych i urozmaiconych warsztatach (uczestnicy byli bardzo zadowoleni) zakończonych koncertem prezentującym dokonania warsztatowiczów. I to jest dobra droga ku uatrakcyjnieniu festiwalu, który stał się już jednym z najważnieszych festiwali szeroko rozumianej muzyki etno nie tylko w Warszawie ale i na muzycznej mapie Polski. Warto pochwalić frekwencję (biletów nie można było dostać), warto pochwalić samą organizację imprezy. Jeśli idzie o poziom artystyczny to tegoroczna edycja była jednak słabsza od poprzedniej. W przyszłym roku ma nastąpić zwrot ku brzmieniom europejskim. Do zobaczenia za rok zatem.


VI Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur, 26.09-02.10.2010, Warszawa

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu