Ars folk musica

Alela Diane i Fleet Foxes w Chorzowie
Kamil Piotr Piotrowski, 27 listopada 2011
Fleet Foxes
Fot. Kamil Piotrowski
Śląsk potrafi mnie ostatnio zaskoczyć, a tegoroczny festiwal Ars Cameralis tak wbił w fotel folkowym programem, że zanim się wyrwałem Bill Callahan i Yann Tambour byli już daleko. Zdążyłem na Alelę Diane i Fleet Foxes.

Lubię chorzowski Teatr Rozrywki. Odwiedzam go głównie przy okazji koncertów. Kameralność, komfort, który jeszcze poprawił ostatni remont, miła obsługa i bardzo dobrzy realizatorzy dźwięku sprawiają, że koncerty wypadają tu wyjątkowo. Zapada człowiek w miękki fotel i odpływa.

Tym razem, podczas koncertu Aleli Diane oraz Fleet Foxes, który odbył się w ramach festiwalu "Ars Cameralis Silesiae Superioris" było inaczej. Gdy wszedłem na salę, nieco spóźniony, niewiele czekało już wolnych miejsc. Zaskoczył mnie komplet publiczności, bo wydawało mi się, że wykonawcy nie należą jeszcze do tych znanych, że trzeba naprawdę interesować się folkiem, by znać ich muzykę. Najwyraźniej się myliłem. Kolejne zaskoczenie to średnia wieku widzów - 20-30 lat. O ile na festiwalach folkowych już się do tego przyzwyczaiłem, że publiczność to głównie studenci, o tyle do tej pory w chorzowskiej "Rozrywce" widywałem raczej starsze pokolenia. Cieszy to wielce, bo oznacza, że folk czekają jeszcze dobre czasy.

Pierwszą gwiazdę tego wieczoru, Alelę Diane znałem dotąd tylko z jednego utworu - "Pirates Gospel". Do Chorzowa Alela przyjechała w towarzystwie dwóch muzyków, jak się okazało ojca i męża. Trzy gitary, czasem mandolina - będzie takie amerykańskie, folkowo-countrowe, rodzinne granie pomyślałem. Nakręcili mnie, byłem ciekaw jak zabrzmi "gospel" i inne niezanane mi jeszcze piosenki Aleli na żywo. Celowo nie sięgałem po youtube’a ani dostępne empetrójki, by nie psuć sobie wrażenia, bo wiedziałem, że w tym roku będę miał szansę usłyszeć ją na żywo przynajmniej dwukrotnie. Niestety we Francji się nie udało, odwołała przyjazd ale na szczęście do Polski dotarła.

Spodobały mi się jej "White as Diamonds", "The Ocean" czy "Oh My Mamma". Spokojne, nastrojowe ballady, jak większość twórczości tej młodej damy. Zaskoczeniem (znowu to słowo) był brak pirackiego gospelu w programie koncertu. Mimo, iż z publiczności padały prośby o ten utwór, nie złamała się. Cóż, jej koncert, jej prawo, ale niedosyt pozostał. Nie był to zły występ, ale dla mnie nie było w nim niczego porywającego. Ot, poprawnie zaśpiewane, melodyjne, liryczne piosenki, przesiąknięte amerykańskim folkiem. Nawet pojawienie się na scenie, w kilku utworach, perkusisty Fleet Foxes niczego nie zmieniło. Aleli nie udało się też chyba złapać dobrego kontaktu z publicznością. Może zbyt krótki występ (ok. 40 minut) nie pozwolił jej na rozgadywanie się na scenie…

- "Siła Aleli leży w tekstach, bo to dobra poetka" - przekonywał mnie w przerwie przyjaciel anglista. Muszę mu wierzyć na słowo, bo w Chorzowie nie rozumiałem większości z tego co mówiła i śpiewała Diane.

Przerwa, a po niej...

Od pierwszej nuty czuło się, że koncert Fleet Foxes będzie wydarzeniem. Światła od tyłu nie od przodu (zdjęć to sobie nie porobiłem), podkreślające tajemniczość, duży ekran, na którym wyświetlano zdjęcia, grafiki i różne animacje, i wreszcie pierwsze nuty "The Plains/Bitter Dancer" z najnowszego albumu "Helplessness Blues" sprawiły, że poczułem jakbym znalazł się w innym świecie, innym czasie. Nagle cofnąłem się do lat 70. Byłem jednocześnie na koncercie starego Clannad, musicalu "Hair" i folkrockowego The Pentangle. Zamykając oczy słyszałem Boba Dylana, Simona i Garfunkela, a nawet… Rolling Stones. Otwierałem i widziałem przed sobą ekipę długowłosych, brodatych gości, żywcem wyjętych z epoki dzieci kwiatów. Z pewnością każdy tego wieczoru miał  zupełnie inne skojarzenia, bo jak podkreśla lider zespołu Robin Pecknold w jednym z wywiadów, ich muzyka inspirowana jest twórczością wielu artystów lat 60 i 70. Byłem w niebie (prawie dosłownie, bo za plecami zespołu pojawiło się morze gwiazd).

Tak sobie właśnie wyobrażałem koncerty tamtych lat. Nastrój, brzmienie, publiczność, siedzącą, chłonącą każdy moment, każdą nutę, reagującą dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Wybuchającą niesamowitym aplauzem przed każdym znanym utworem, tak jak to było w przypadku "White Winter Hymnal“, "Mykonosa“ lub "He doesn’t know why", utworów z debiutanckiej płyty pt. "Fleet Foxes“ czy burzliwie nagradzającą piosenki z nowej płyty, np. "Bedouin Dress".

Utwory płynęły jeden za drugim. Oświetlenie, dekoracja zmieniały się dynamicznie. Frontman Robin Pecknold nie był zbyt rozmowny, nie było specjalnych zapowiedzi, prezentacji, próby nawiązania kontaktu z publicznością, była tylko muzyka - bez chwili na oddech. Gdzieś w połowie koncertu, tą pędzącą, muzyczną maszynę pierwszy raz wstrzymał na chwilę perkusista Joshua Tillman, pozwalając sobie na pierwszy komentarz wychwalający polskie jedzenie (później było dowcipkowanie i jazzowa improwizacja). Ale już za chwilę Fleet Foxes pędzili dalej. Słowo pędzili jest tu raczej nie adekwatne, bo muzyka raczej snuła się po widowni, niż błyskawicznie rozprzestrzeniała.

Świetna akustyka i realizacja koncertu przez ekipę techniczną sprawiła, że to co podejrzewałem od początku, że Fleetsi zabrzmią lepiej na żywo niż z różnego rodzaju "odtwarzarek" stało się faktem. Kupili mnie bez reszty aranżacjami instrumentalnymi, ale przede wszystkim wokalnymi. Nie było tu żadnych fajerwerków, popisów solowych, był zespół. Dobrze zgrana ekipa, którą obok wspomnianych Robina i Joshuy, tworzą gitarzysta i współzałożyciel grupy Skyler Skjelset, basista Christian Wargo, klawiszowiec Casey Wescott i "last but not least", multiinstrumentalista (tego wieczoru m.in. kontrabas, saxofon, flet, kastaniety) Morgan Henderson, który dołączył do grupy podczas sesji nagraniowej do "Helplessness…" i już chyba zostanie. Oczywiście panowie, poza Skyem, także śpiewają.

Koncert trwał prawie 2 godziny, przegrali chyba cały materiał z pierwszej i drugiej płyty i nawet nie wiem kiedy ten czas minął. Gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki tytułowego "Helplessness Blues", zagranego na bis, jakoś nie chciało mi się opuszczać Teatru Rozrywki. Zasiadłem więc przy kufelku, i jeszcze raz wróciłem do muzyki gwiazdy dzisiejszego wieczoru odpalając tym razem, niestety już na telefonie "Ragged Wood“ i "Lorelai", i jeszcze "Battery Kinzie", i jeszcze...

I zgodzę się z prowadzącym ten koncert Bartkiem Majzlem, że Fleet Foxes jeszcze będą rządzić na scenie nie takiego znowu alternatywnego... folku.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu