Staram się śpiewać archaicznie

Rozmowa z Marysią Jurczyszyn, wokalistką zespołu Tołhaje
Anna Wilczyńska, 3 marca 2012
Maria Jurczyszyny
Fot. Press
Etno-jazzowy, bieszczadzki zespół Tołhaje wydał niedawno swoją drugą płytę "Stereokarpaty". O tym albumie i o wcześniejszych muzycznych doświadczeniach rozmawiamy z Marysią Jurczyszyn, wokalistką  grupy.

Zacznijmy od samego początku. Jak zaczęła się Twoja przygoda ze śpiewem?

Muzyka, a zwłaszcza muzyka ludowa towarzyszyła mi w sumie przez całe życie. Wychowałam się na ludowych pieśniach. W domu śpiewało się przy różnych okazjach, ale najczęściej kolędy, pozostałe pieśni rzadziej. Pamiętam, jak przyjeżdżali do moich rodziców znajomi czy daleka rodzina i wtedy przy stole śpiewało się różne pieśni. Wiele razy w roku jeździłam z rodziną do Ropienki w powiecie bieszczadzkim, skąd pochodzi mój tato i tam przy ognisku śpiewaliśmy pieśni z resztą rodziny - z wujkami, ciociami i kuzynami.

Czy Twoja rodzina kultywuje również inne tradycje oprócz śpiewu?

Moi rodzice są tradycjonalistami. Od kiedy pamiętam, zawsze pilnowało się tradycji, np. choinkę ubierało się i rozbierało zawsze wtedy, kiedy trzeba, nie ma, że później, tylko dziś i bez dyskusji. Do stołu zawsze zasiadało się w ludowych strojach, chociażby częściowo, czyli przynajmniej w wyszywankach (haftowanych odświętnych koszulach – przyp. red). Mieszkanie jest przystrojone też na ludowo, w wyszywane rusznyki do przystrajania okien, wyszywane serwetki, a w kuchni na ścianach wiszą ozdobne malowane i rzeźbione  talerze. Tradycję i podejście do kultury ludowej na pewno wyniosłam z domu.

Od kogo w domu uczyłaś się pieśni - od babci, mamy...?

Od babci raczej nie, bo mamy bardzo liczną rodzinę, babcia ma 5 córek i 3 synów. Nie jestem w stanie policzyć, ile wnuków. Jak przyjeżdżaliśmy do babci na wieś, to zazwyczaj na sianokosy, żeby tylko pomagać. Nie bardzo był czas na śpiewanie... Raczej od rodziców nauczyłam się je śpiewać.

Czy Twoi rodzice zajmują się muzyką zawodowo?

Nie są z wykształcenia muzykami, ale mama kiedyś śpiewała i w chórach, i w domu, tato też śpiewał i grał na mandolinach, bałałajkach, na harmonijce ustnej... uwielbiałam go słuchać. Gdy byłam malutka, moje siostry chodziły już do szkoły muzycznej i ćwiczyły w domu na pianinie. Pod ich wpływem ja też zaczęłam grać. Nie pamiętam, kiedy to dokładnie było, ale pamiętam, że pierwsze co grałam, to "Dla Elizy" - oczywiście tylko pierwsze, najłatwiejsze takty - i różne ludowe melodie, które gdzieś usłyszałam. Gdy poszłam do szkoły muzycznej w 1991 r., to już na pierwszym egzaminie sprawdzającym zagrałam im utwór na dwie ręce. To była szkoła muzyczna I stopnia w Sanoku, miałam wtedy 6 lat.

Skończyłaś tę szkołę muzyczną? Jak to wpłynęło na Twój śpiew?

W końcu jej nie skończyłam. Najpierw bardzo chciałam tam chodzić, bo tam uczyły się wcześniej moje siostry, które były dla mnie autorytetami. Na przesłuchaniu stwierdzono, że mam dobry słuch i że muszę iść na skrzypce. Te zajęcia to dla mnie była katorga i uciekałam od tego jak mogłam, teraz tego żałuję. Dwa lata się męczyłam z tymi skrzypcami i w końcu wyprosiłam przeniesienie - dali mnie na pianino. Ale niestety trafiłam na taką nauczycielkę, która biła mnie po łapach... Totalnie mnie zniechęciła i w końcu zrezygnowałam z tej szkoły, choć tata był bardzo zmartwiony tym faktem. Pomimo to,  szkołę muzyczną wspominam bardzo fajnie, miałam tam wielu znajomych, z którymi do dziś się przyjaźnię.

Czy to wszystkie Twoje doświadczenia muzyczne z najmłodszego okresu?

Nie. W tym czasie chodziłam też do zespołu dziecięcego Sianiczok, który prowadziła Marianna Jara, obecna kierowniczka zespołu Widymo. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam w nim śpiewać, ale znalazłam zdjęcia z jakiegoś festiwalu dziecięcego z 1991 r. i to na pewno nie był nasz pierwszy koncert. Na początku było super, uczyłyśmy się śpiewać z keyboardem. Najpierw to mi nie przeszkadzało, ale kiedy zaczęłam słuchać ostrzejszej muzyki, zaczęło to być dla mnie momentami mocno żenujące. Miałyśmy fajną ekipę, cztery dziewczyny, ale układ taneczny, to była masakra, jak sobie o tym teraz pomyślę... Oprócz pierwszych lekcji śpiewu, nauczyłam się w tym zespole grać na bandurze i cymbałach strunowych. Jakąś tam ludowość to we mnie zaszczepiło, to były piosenki ludowe w różnych aranżacjach - ale dalekie od  białego głosu i bardzo dziecięce.

Szkoła muzyczna i Sianiczok to Twoje dzieciństwo. Co było potem, gdy skończyłaś podstawówkę i wyjechałaś z Sanoka?

W liceum mieszkałam na stancjach i w internacie, gdzie poznałam dużo ciekawych ludzi. Jedną z nich była Hania Baczyk, która miała kasetę "Drewo. Pieśni z Ukrainy". Te nagrania zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Całkowicie zmieniło się moje podejście do tego, co słuchałam. Zajechałam tą kasetą mojego walkmana. To był 1999 rok, ale do dziś pamiętam, ten szok, ten biały głos... Później starałam się szukać podobnych rzeczy, np. Werchowyny, ale Drewo było u mnie pierwsze, jak guru.

Dlaczego ten biały głos był dla Ciebie szokiem? A w jaki sposób śpiewali ludzie z Twojego otoczenia, rodzice, których słyszałaś od dzieciństwa?

Dobre pytanie. U nas, w Bieszczadach, ta technika chyba się różni, ludzie śpiewają dużo ciszej, dużo delikatniej. Moja mama śpiewała już jako dziecko w chórze szkolnym, ma głos ludowy, nieszkolony akademicko, ale chyba nie jest to biały głos. Kiedyś tak się zastanawiałam, czemu osoby starsze w naszym regionie śpiewają inaczej, nie tak jak Drewo śpiewa. Nie robiłam badań na ten temat, ale pamiętam z dzieciństwa, jak najstarsze osoby śpiewały w Cerkwi, było słychać, że to jest ludowy głos, tylko on był nie taki donośny i niosący się jak u Drewa. Zastanawiałam się czemu tak jest - może jak był step, to trzeba było śpiewać, żeby głos się niósł, a w górach to się samo niosło, bo było echo? Żeby wiedzieć, to trzeba by zbadać, jak to wyglądało u innych mieszkańców gór, np. czy Huculi też nie śpiewają troszkę ciszej.

Jak potoczyła się Twoja muzyczna droga po odkryciu zespołu Drewo?

Gdy byłam w liceum, w 2000 roku zapisałam się do Ludowego Zespołu Pieśni i Tańca Osławiany ze wsi Mokre. Osławiany to zespół, który dba o regionalną kulturę przekazywaną od pokoleń, kulturę ukraińską. Na początku, kiedy byłam dzieckiem, miałam dziwne podejście do tej grupy, bo śpiewały tam głównie starsze osoby. Dopiero później, jak podrosłam i zaczęłam się interesować kulturą ludową, zmieniłam zdanie. Poza tym zaczęła tam śpiewać i tańczyć moja starsza siostra, z którą mamy te same zainteresowania: zbieramy ciekawostki ludowe, dialektologiczne i etnograficzne. Mój brat też należał do Osławian, czyli to było jakby "rodzinne" wejście do zespołu, ale oczywiście nie stało się to tego samego dnia.

Czy mogłabyś przybliżyć naszym Czytelnikom ten zespół?

To jest bardzo ciekawa grupa, która w tym roku obchodzi swoje 40-lecie. Nazwa pochodzi od lokalnej rzeki - Osławy, która płynie przez tę miejscowość. To dosyć niesamowite, że w takiej małej mieścinie są tacy twórczy ludzie. Tańczyliśmy głównie tańce regionalne oraz ukraińskie. Śpiewaliśmy też różne pieśni z lokalnych terenów pogranicza. Muszę podkreślić, że zespół stanowią bardzo fajni ludzie, podchodzą do swojego hobby z wielkim sercem. Nikt tam nie idzie na próbę, żeby pojechać tylko na koncert, za który dostanie pieniądze. Idzie się po to, aby razem być na próbie, śpiewać, tańczyć, to jest coś niesamowitego... Jeżdżenie na koncerty to też jakby rodzaj życia ukraińskiej społeczności. Ja to wspaniale wspominam.

Co było dalej z Twoim śpiewaniem ludowych pieśni?

Tu zaskoczę. W liceum w 2001 r rozpoczęłam naukę śpiewu operowego w szkole muzycznej pod okiem dr Olgi Popowicz. Cudownej kobiety, która zaraziła mnie miłością do każdego rodzaju śpiewu i do szanowania swojego głosu. Na początku nie chciałam chodzić na lekcje śpiewu operowego, bo tego typu śpiew kojarzył mi się z przesadzonym, wymuszonym wibrato. Ale tęskniłam za atmosferą szkoły muzycznej i miałam wyrzuty sumienia, że wcześniej ją rzuciłam. Dlatego dałam się namówić i teraz tego nie żałuję, bo nauczyłam się wiele.

To rzeczywiście zaskakujące! Ale nie porzuciłaś całkowicie ludowych pieśni, bo przecież znamy Twoje późniejsze dokonania z Tołhajów?

Nie, nie porzuciłam. Raczej kontynuowałam, to co zaczęłam w Osławianach. W liceum razem z koleżankami założyłam zespół wokalny Dżereło -"Źródło", gdzie starałyśmy się śpiewać "ludowym głosem". Śpiewy ludowe są obecne na każdej imprezie ukraińskiej, stąd też i chęć stworzenia zespołu była u nas naturalna. Ze słuchu, metodą prób i błędów, próbowałam naśladować Drewo - nie barwę głosu, tylko technikę śpiewu. Każda z dziewczyn - a było nas 6, śpiewałyśmy na 3 głosy - wnosiła pieśni ze swojego regionu, ja wniosłam tam pieśni z okolic mojego Sanoka i tych, których nauczyłam się w Osławianach. Zaśpiewałyśmy kilka koncertów, m.in. na Watrze Łemkowskiej w Zdyni. Wkrótce dostałam zaproszenie od Bieszczadersów, to potem miałam już mniej czasu na Dżereło, a dziewczyny dalej śpiewały i zespół się rozwijał.

Skoro już wspomniałaś o Bieszczadersach, to proszę opowiedz w kilku słowach o tym projekcie?

To wiąże się z poprzednimi wątkami... W Osławianach na akordeonie przygrywał pan Julian Pałasiewicz, który kiedyś wpadł na pomysł, że zaprosi znajomych, innych muzyków, żeby posłuchali, jak "taka jedna się drze". Bo w Osławianach, jak trzeba było śpiewać jakieś solówki, to nie oszczędzałam się i darłam to gardło. I to z przyjemnością. W końcu na naszej próbie pojawili się członkowie zespołu Bieszczadersi: Jurek Zuba - wokalista i Damian Kurasz - gitarzysta, aranżer. Zastanawiało mnie, dlaczego tu przyszli, ale nie przejmowałam się nimi za bardzo. Okazało się, że szukali wokalistek, bo chcieli nagrać polsko-ukraińskie kolędy na rockowo-folkową nutę. Płyta "Rokofolkolędowanie" została wydana w 2001 r. W dwóch kolędach zaśpiewałam w duecie z Jurkiem Zubą, w pozostałych śpiewałam w chórkach, m.in. z moją siostrą i bratem. Zostaliśmy zaproszeni na audycję do "Trójki", gdzie zaśpiewaliśmy na żywo kilka kolęd. Byłam najmłodsza z tych chórzystów, ale ponieważ śpiewałam pierwszym, głównym głosem i świetnie dogadywałam się z resztą, to dyrygowałam. To była super przygoda.  Ten polsko-ukraiński projekt "Rokofolkolędowanie" to były kolędy zaaranżowane na współczesne brzmienie, przedstawiały balladowe i jazzowo-rockowe podejście do tematu kolęd. Dużo ludzi w naszym regionie było przeciwko temu, byli oburzeni, bo kolędy to utwory związane z Cerkwią i nie można było ich śpiewać tak, żeby przy tym skakać i wariować.

Damian Kurasz to muzyk i współtwórca zespołu Tołhaje, zatem Twój udział w projekcie Bieszczadersi był jakby paszportem do Tołhajów?

Można to tak nazwać. Po Bieszczadersach Damian odezwał się do mnie z propozycją zaśpiewania na koncercie z innym zespołem, w którym udzielał się już od jakiegoś czasu. To byli Tołhaje i mieli już za sobą wygrane II miejsce w konkursie na Festiwalu Muzyki Folkowej Polskiego Radia "Nowa Tradycja" (2001). Damian mówił, że wszystko jest przygotowane, trzeba tylko w studio nagrać ludowe pieśni, potem któreś z nich wybrać i zaśpiewać z nimi na koncercie w Niemczech. Myślałam, że to będzie jednorazowy występ. Damian i koledzy już przyuważyli z "Rokofolkolędowania", że przed wejściem do studia przydałoby się "coś" na rozgrzewkę. Niestety, okazało się, że poczęstowali mnie pieprzówką -"perciłką". Było to bolesne dla moich strun głosowych! Na szczęście, nic się nie stało, musiałam tylko popić obficie wodą i pokaszlałam sobie trochę. Jak się rozśpiewałam, to chyba zaszokowałam kolegów, bo Damian potem mówił, że zaśpiewałam ponad 40 pieśni, jak katarynka, jedna za drugą, i jeszcze w połowie pieśni zaczynałam całkiem inną, bo mi się przypominały kolejne. No i oczywiście spaliłam niechcący głośniki, bo zdarza się, że mam takie decybele i czasem coś się przypali. Potem okazało się, że zostałam w Tołhajach na stałe.

A w jakim okresie Twojego życia to było? Czy nadal to było liceum, czy byłaś już na studiach?

Nie, z Tołhajami zaczęłam współpracę jeszcze pod koniec liceum. Pierwszy raz wystąpiłam z nimi w czerwcu 2002 r na koncercie, o którym wspominał mi Damian, gdy zaprosił mnie na to przesłuchanie do studia. Jak się potem okazało, chodziło o XXIII Festiwal Europejskiej Unii Radiowej (EBU) w Mölln. Bardzo fajnie wspominam ten koncert. Było tam mnóstwo zespołów czerpiących inspiracje z muzyki tradycyjnej. Choć śpiewałam z nimi po raz pierwszy, nie stresowałam się, ale jak schodziłam ze sceny, gdy chłopaki grali jeszcze instrumentalne utwory, to podglądałam zza kulis publiczność, bo byłam ciekawa, jak reagują na naszą muzykę. Po koncercie, za kulisami pojawili się inni muzycy grający na tym festiwalu i bardzo nam gratulowali. Byłam niesamowicie szczęśliwa, słysząc takie pozytywne opinie. Gdy wróciliśmy z Mölln, zaczęły się pojawiać kolejne zaproszenia na różne festiwale i tak to się już potoczyło.

Ale nim przejdziemy dokładniej do Tołhajów, chciałam wspomnieć o jeszcze jednym moim bardzo ważnym doświadczeniu w śpiewie. Gdy poszłam na studia w Lublinie, poznałam tam Romana Jenenko z Drewa - który niestety już nie żyje - i Ewę Grochowską, niesamowicie wspaniałą osobę, która prowadziła warsztaty białego głosu, na które się zapisałam w 2006 r. Nagle u niej się dowiedziałam, jak ten głos wydobywać. Super wspominam te warsztaty i nauczyłam się tam kilku pieśni, których wcześniej nie znałam. Po tych zajęciach zrozumiałam, że jak mam śpiewać białym głosem, to muszę się totalnie wyluzować i zapomnieć, że mam zaraz śpiewać.

O, to ciekawe, bo pierwsza płyta Tołhajów, "A w niedziela rano", ukazała się w 2002 r - co oznacza, że nagrywając ją nie byłaś wcześniej na warsztatach białego głosu?

Na pierwszej płycie śpiewałam ludowo jeszcze metodą prób i błędów. Ja nie chciałam mówić o tym śpiewie, że to biały głos, to chłopaki się tym podekscytowali, że to tak brzmi. A mi było głupio, bo miałam świadomość, że nie byłam na warsztatach i nie mogłam powiedzieć świadomie, że to jest biały głos. I jak ktoś zaczynał nas krytykować, byłam pewna, że chodzi o mnie - że to nie jest biały głos. Wiedziałam, że może nie do końca to jest to, ale starałam się śpiewać jak najbardziej naturalnie, ludowo.

Trzeba przyznać, że wspaniale Tobie wyszło, śpiew ludowy masz po prostu we krwi. Gdzie nagrywaliście pierwszą płytę? Kto ją wydał?

W legendarnym S4 na Woronicza. To bardzo dobre studio nagraniowe. Płytę wydała niezależna wytwórnia deBies.

Wasze wydawnictwo zwyciężyło w konkursie "Folkowy Fonogram Roku 2002". Jak wspominasz występ z okazji rozdania tych nagród na festiwalu Nowa Tradycja?

Pamiętam sam moment wejścia na scenę po nagrodę. Poszłam po nią z Januszem. Banan nie schodził mi z twarzy. Nie do końca wierzyłam w to, co się dzieje. Pamiętam też, że byłam wtedy na wagarach i jak się dowiedziałam, że o wynikach konkursu powiedzą w "Teleexpressie" to się wszystko wyda…

Czy po otrzymaniu tego wyróżnienia coś się zmieniło u Tołhajów?

Mieliśmy więcej koncertów i wywiadów. Przy każdym koncercie podkreślano, że jesteśmy laureatami tego konkursu.

Jak często graliście materiał z nagrodzonej płyty?

Bardzo dużo. Co ciekawe, najwięcej w Czechach. Stąd moje wrażenie, że Czesi mają największego "hopla" na punkcie tego typu muzyki. Graliśmy tam nawet cztery koncerty w weekend, często zdarzało się, że weekend za weekendem.

To były regularne trasy koncertowe czy raz na jakiś czas seria koncertów jak w Czechach?

Raczej nie mieliśmy regularnych tras koncertowych. Zdarzały się też dłuższe przerwy w graniach. Najwięcej koncertów graliśmy w 2004 roku. Wtedy też zagraliśmy na Scenie Folkowej Przystanku Woodstock. Byłam tam po raz pierwszy i bardzo mi się podobała atmosfera festiwalu. Spanie w namiocie to jest to! Jestem zdania, że każdy powinien przejść taki mini-survival, żeby nauczyć radzić sobie bez bieżącej wody i prądu. Zresztą przeżywam to z przyjemnością co roku na Watrze Łemkowskiej w Zdyni.

Do kiedy graliście ten materiał?

Ten materiał graliśmy dość długo, chyba 4 czy 5 lat, ale powoli pojawiały się na koncertach nowe utwory. Poza tym czasami zmienialiśmy aranżacje na próbach. Np. w "A w niedziela rano" Damian dodał przestrzenne sample, wstawił solo na perkusji, przez co bardziej to przypominało "Remix" z płyty "A w niedziela" niż sam ten utwór. Muszę przyznać, że wykonywanie tej zmodyfikowanej wersji było ogromną przyjemnością, bo utwór dostał jakiegoś wyjątkowego "poweru".

Jak to było z nagrywaniem drugiej płyty "Stereokarpaty"? Proszę uchyl rąbka tajemnicy, dlaczego minęło prawie 9 lat od wydania pierwszej płyty zanim ukazała się druga?

Fakt, trochę minęło... Trochę nie mieliśmy czasu, poza tym nikt nas nie poganiał, bo płytę wydaliśmy w niezależnej wytwórni Ursa Maior. Do tego doszło moje kończenie studiów, pierwsza praca i powiększanie się rodziny u prawie wszystkich członków zespołu. Tołhaje mają już siedmioro dzieci! Pierwsze utwory powstawały jeszcze wtedy, gdy kolejna płyta nie była w planach. Ale próbując się przed jakimś koncertem, zawsze coś przychodziło nam do głowy. Bardzo często, gdy się rozśpiewuję na scenie, wyciągam jakieś swoje pieśni ludowe, a chłopaki ustawiają wtedy nagłośnienie, mikrofony i suwaki. Zdarzało się, że jakieś dźwięki lub melodię podchwycili, zaczynali improwizować i tak powstawał utwór, tak zupełnie naturalnie. To były pierwsze kroki do nowej płyty.

Jakie były plany co do zawartości drugiej płyty?

Po którymś koncercie byliśmy bardzo zadowoleni, mieliśmy świetną publiczność, był totalny luz na scenie i super się wszyscy bawiliśmy. Zebraliśmy się później w garderobie i stwierdziliśmy, że musimy jeszcze coś nagrać, skoro jest tak dobrze. Potem zaczęliśmy się zastanawiać, w którym kierunku iść, że byłoby dobrze, żeby to była jednojęzyczna płyta - albo polska albo ukraińska. Od razu zastrzegłam się, że bardzo przepraszam, ale znam tylko ukraińskie pieśni ludowe, polskich tylko kilka, i to tych oklepanych. Chłopcy odpowiedzieli: "No dobra, wobec tego pójdziemy w stronę ukraińską".  Zaczęliśmy rozmawiać, jak to ma stylistycznie i tematycznie wyglądać. Prawie wszyscy byliśmy jednego zdania, że to ma być coś w stylu "Carivny" albo "Powiedzże mi", bardziej energetycznie i z większym "kopem". Choć nie dało się uniknąć spokojniejszych aranżacji i bardzo dobrze, bo mamy dzięki temu "Kołysankę".

Skąd wzięła się nazwa tej płyty: "Stereokarpaty"?

Od początku istnienia naszego zespołu mamy nieocenionego fana-kumpla Stanisława Strzyżewskiego, obie okładki naszych płyt to jego super pomysły. On jest również pomysłodawcą nazwy "Stereokarpaty", bo gdy przesłuchiwał pierwszych, zarodkowych utworów, taka nazwa przyszła mu do głowy. Już coś mu się kojarzyło, bo czytał już wcześniej na temat znaczenia słowa "stereos" w języku greckim: "podpora, źródło; coś co jest pierwotne, archaiczne". Każdy z nas, jak usłyszał tę nazwę, stwierdził: "Fajne, o to nam chodziło!" I tak zostało. Zawdzięczamy mu bardzo wiele, zmobilizował nas do wydania tej płyty. Zapytał się wprost: "Robicie to czy nie? Mam już okładkę, więc albo robicie to raz dwa albo w ogóle!". Pogonił nas ostro, ale to dobrze, bo w końcu sfinalizowaliśmy sprawę.

Na tej płycie po raz pierwszy obok tradycyjnych znajdują się Twoje autorskie teksty...

Na płycie są dwa moje teksty. Pierwszy powstał do pieśni "Da za góra, da za lias". Napisałam go w nieistniejącym języku, tzn. połączyłam scs ze staroukraińskim i tak powstał język "okołowschodniosłowiański" na potrzeby tekstu, który dotyczy Wolchwy - wiedźmina, mędrca, znachora - który rozmawiał z księżycem, pokonywał zło, znał prawdę i wszelkie tajemnice. To taki trochę fantastyczny tekst nawiązujący do pradawnych czasów. Drugi tekst, "Tajemna nicz", mówi o magicznych mocach nocy. Dla naszych przodków noc była niezwykłym czasem, w którym działy się same dziwy, przychodziły różne zjawy... Fascynuje mnie wszystko to, co dotyczy nocy: ludowe wierzenia i ta cisza, która przychodzi wraz z zachodem słońca - kocham tę porę dnia. W tym tekście noc nazwałam "cesarstwem korzenia", a siebie, bardzo nieskromnie, księżną -"kniahynią" tej pory, aby podkreślić siłę moich uczuć względem nocy.

Czy "Stereokarpaty" nagrywaliście podobnie jak pierwszą płytę również w Warszawie?

Nie, to była totalna zlepka różnych miejsc. Ja na przykład wokale nagrywałam w innym studiu, a chłopaki nagrywali w innych miejscach.

To ciekawe, bo ta płyta brzmi jakby nagrana z jednego miejsca, taki monolit.

Cieszę się, że tak brzmi. Bardzo nam zależało na tym, żeby płyta brzmiała jak najlepiej.

Czy graliście już ten nowy materiał na żywo?

Tak, miał premierę w Sanoku we wrześniu 2011. Graliśmy na otwarciu Rynku Galicyjskiego w skansenie, to nie było w małej kawiarence, to była duża scena. Niestety tak się złożyło, że wtedy było strasznie zimno i dlatego mam niezbyt dobre wrażenia..., tym bardziej, że w czasie koncertu był odtwarzany film i myślałam, że to będzie mnie bardzo ratowało, bo dawno nie śpiewałam i miałam niesamowitą tremę, czułam, że nie jestem przygotowana. Film nie pomógł, trema była gigantyczna, przez co myślałam, że każdy utwór to było ileś tam moich porażek... Potem usłyszałam fragment tego materiału w radio, ktoś nagrał to na żywo i muszę powiedzieć, że chyba nie było aż tak źle.

Okładki Waszych płyt są bardzo intrygujące. Czy możesz o nich powiedzieć parę słów?

Jak już wspomniałam, obie okładki naszych płyt to pomysł naszego ukochanego fana Stacha Strzyżewskiego. Na okładce "A w niedziela rano" jest autentyczna wyszywanka, koszula mojej babci. Tam jest wyjedzona dziura przez myszki, bo koszula była znaleziona na strychu. Jest przepiękna, ale malutka, chciałam ją nosić, ale jest za mała, jak na dziecko.

A okładka drugiej płyty, "Stereokarpaty"?

Gdy Stach chodził po górach, słuchał sobie naszych pierwszych wersji utworów. Robił też zdjęcia w różnych miejscach Bieszczad i zaproponował nam okładkę, która przedstawia pewnego rodzaju impresje na temat wnętrz, faktur, kopuł i drewna w cerkwi. Byliśmy zachwyceni. Od początku się z nim przyjaźnimy, zżyliśmy się. Na początku jeździł z nami na koncerty, robił nam zdjęcia, pojechał z nami na występ do Warszawy na Nowej Tradycji, gdy w 2003 r zdobyliśmy "Folkowy Fonogram". W drodze powrotnej z festiwalu zrobił z nami czat w busie. Ile ja się wtedy nasłuchałam, jak bardzo zbeszcześciliśmy muzykę folkową, że to profanacja muzyki folkowej, jak można z taką ilością śmieci, to jest kabli wyjść na scenę. Takie niezłe akcje... Stach zrobił nam stronę w internecie - http://www.tolhaje.pl , dba o Facebooka i dopilnował nas, żebyśmy skończyli "Stereokarpaty".

Podsumujmy Twoją działalność w Tołhajach. Twój najciekawszy zagraniczny koncert?

Nie pamiętam jakiegoś jednego koncertu, w czasie którego mi się najlepiej śpiewało. Najbardziej utkwił mi w pamięci koncert w Londynie, bo tam zdarzyła się taka śmieszna sytuacja. Grało tam wiele zespołów z różnych krajów, a my byliśmy jedynymi z Polski i trochę potraktowano nas jako reprezentację polskiej sceny muzycznej. Przyszli Polacy, którzy dawno nie byli w kraju. Podszedł do mnie gość i mówi: "Ja już tak dawno w Polsce nie byłem, że nie wiem, że tu teraz takie gwiazdy są!", a ja mu odpowiadam: "Mnie nikt w Polsce nie zna!",  "Tak? to co tu robisz?" padło pytanie. Śmiać mi się chciało. Londyn to super miasto, graliśmy w bardzo fajnym i profesjonalnym klubie, mieliśmy wywiad, nagraliśmy jingla. Bardzo miło wspominam ten nasz pobyt w stolicy Wielkiej Brytanii.

Twój ulubiony kawałek Tołhajów?

Oczywiście "Carivna", choć na początku zawsze bardzo podobała mi się też "Polka na 7". Dopiero potem, jak się wsłuchałam, zanalizowałam tekst, to inaczej spojrzałam na "Carivnę" i to ona stała się moim numerem jeden. Zresztą, nie tylko moim - słyszałam też opinie od wielu ludzi, że "Carivna" im się bardzo podoba. To fajny tekst, bardzo archaiczny. Szkoda, że nie mogłam zaśpiewać więcej zwrotek, bo jest ich więcej niż te trzy.

A masz już jakiś ulubiony utwór z najnowszej płyty?

Na razie nie mam, ale największy sentyment mam do "Kołysanki", bo tę pieśń śpiewali mi rodzice do snu i kojarzy mi się z błogością.

Wspomniałaś wcześniej, że słuchałaś ostrzejszej muzyki. Czy to ma jakiś wpływ na Tołhajów?

Ależ tak, oczywiście! Mówiąc szczerze, ja bym nawet więcej dodała do Tołhajów tego prądu, bo słucham różnego rodzaju muzyki. W ogóle nie zamykam się na jeden gatunek muzyczny. Dla mnie wkładanie muzyki w szufladki jest przykre, krępujące muzykę i bezsensowne, tym bardziej, gdy dzisiaj muzycy czerpią inspiracje z różnych gatunków.

Kontynuując temat - czy masz jakiś autorytet muzyczny, artystę, którym się inspirujesz?

Kiedyś często  rozmawiałam na ten temat z naszym saksofonistą Tomkiem Dudą, on podrzucał mi różne ciekawe płyty, które całkowicie zmieniły moje spojrzenie na muzykę. I powiem szczerze, że nie mam jednego artysty, czy dwóch, o których mogłabym powiedzieć, że się nimi inspiruję. Staram się śpiewać jak najbardziej archaicznie, co według mnie kłóciłoby się z inspirowaniem się kimś współczesnym. Ale podziwiam wielu muzyków.

To jakich artystów słuchasz na co dzień?

Uwielbiam stary zespół D'Sound, który nastraja mnie bardzo pozytywnie do życia. Uwielbiam słuchać Beady Belle, bo wokalistka niesamowicie wydobywa dźwięki i to się tak fajnie z tekstem zgrywa. Miałam etap uwielbienia projektu Tartak & Hulajhorod. Nie wiem, czy się bardziej zakochałam w ludowych pieśniach, które tam były, czy we wszystkim innym, co się znajduje na płycie, ale "Czornomorec" - to jest to! Potem w miarę słuchania tego projektu zmieniałam ulubione utwory. Zauważyłam, że jak za często słucham jednej rzeczy, nudzę się tym i staram się tego nie robić. Kiedyś niesamowicie byłam zafascynowana płytą Mr Bungle - uwielbiam to, często wracam do tej płyty, to jest dla mnie taki wesoły odpał. Teraz jestem zachwycona grupą Dakha Brakha. Lubię też Manu Chao i Portishead.

A co ze słynnym Drewem? Czy uwielbienie z czasów liceum zostało?

Oczywiście, ale teraz jak słucham, to zawsze wydaje mi się, że słyszę Romka...   i jak na razie za bardzo przeżywam, ale jeśli miałabym wybrać coś najciekawszego, czego słuchałam z takich ludowych klimatów, to właśnie Drewo.

Dziękuję za rozmowę.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu