Celtic music będzie się rozwijać

Rozmowa z Eweliną Grygier z Danar
Kamil Piotr Piotrowski, 1 lutego 2010
Ewelina Grygier
Fot. Patrycja Napierała
Jest osobą aktywną i nie lubi się nudzić. Świat jest zbyt dla niej ciekawy, by stać w miejscu. Tyle wokół niej się dzieje. Jak mawia, miała sporo szczęścia do miejsc i ludzi, a to wiele ułatwia.

Zacznijmy od początku...

Wszystko zaczęło się jakieś trzynaście lat temu przez przypadek. Przy naszej szkole działała orkiestra flażoletowa. Któregoś dnia znajomi namówili mnie na zajęcia. Poszłam, spodobało mi się i zostałam, oni jakiś czas potem zrezygnowali. Pod okiem Wojciecha Wietrzyńskiego zgłębiałam tajniki gry na flażoletach, poznawałam kulturę irlandii. Wtedy nie było to jeszcze takie pewne, że  pozostanę przy celtyckich klimatach. Jak większość moich rówieśników, słuchałam też techno (śmiech). Mogło być różnie...

Co było po orkiestrze?

Na zajęciach w orkiestrze poznałam Patrycję Napierałę. Dołączyłyśmy razem do założonego przez innych członków orkiestry zespołu Ould-Land. Miał bardzo rozbudowany skład, m.in. harfa, gitara, bouzouki, flety, bodhran. W tym zespole grali m.in. Jarek Wietrzyński czy Mateusz Tunkiel, późniejsze The Reelium. Mieliśmy wtedy po 16, 17 lat.

Skąd czerpaliście repertuar, naście lat temu nie było to takie łatwe jak dziś?

Graliśmy głównie to, co wynieśliśmy z orkiestry lub nauczyliśmy się na sesjach. Sporo też materiałów mieliśmy na kasetach, były warsztaty. Do Poznania przyjeżdżało wielu muzyków z Irlandii czy Bretanii, m.in. flecista Jean Luc-Thomas.

Koncertował w Polsce pod koniec ubiegłego roku, spotkałaś się z nim?

Tak, i miałam sporą tremę przed tym spotkaniem (śmiech). On był takim moim pierwszym mentorem, wzorem. Na początku mojej drogi muzycznej naśladowałam go i chciałam grać tak jak on. Poszłam na koncert w Poznaniu i było wspaniale. Sesja trwała do piątej rano, przyszło wielu znajomych z dawnych czasów. Dużo wspominaliśmy, rozmawialiśmy i graliśmy.

Miałaś chyba dużo szczęścia z tym Poznaniem, sporo się tam folkowego działo.

Tak, kiedyś Poznań był stolicą folku celtyckiego, dużo się działo, koncerty, warsztaty, sesje. Dziś jest inaczej, wielu ludzi wyjechało lub zajęło się własnymi sprawami, muzyka irlandzka już nie jest taka ważna.

Wróćmy do Danaru. W którym momencie się pojawił?

Podczas którychś z sesji flecista Marek Przewłocki i Patrycja Napierała rzucili pomysłem, by założyć zespół, zaprosili do współpracy mnie. Na innej sesji spotkaliśmy Tomka Bielę. Pierwszy koncert zagraliśmy jednak we trójkę, bo Marek odszedł. Wystąpiliśmy dla przyjaciół pod nazwą Dinan, taka miejscowość w Bretanii. Nazwę wzięliśmy z atlasu geograficznego. Fajnie brzmiała ale to nie było to. Szukaliśmy dalej. Propozycji było wiele, nie pamiętam teraz jakie. Danar nam najbardziej odpowiadał. Po polsku danar znaczy "obcy", "barbarzyńca". Pasowała do nas, byliśmy obcy kulturze irlandzkiej, nie byliśmy stamtąd. Po drugie nie gramy czysto tradycyjnie, łączymy wiele nurtów - dla niektórych "tradycjonalistów" to barbarzyństwo. Nazwa ta idealnie spajała ludzi o tym samym spojrzeniu na tradycję i muzykę. I pod tą nazwą odbył się nasz oficjalny debiut na Festiwalu Muzyki Celtyckiej w Dowspudzie w 2004 roku.

Jak ważna jest dla ciebie muzyka irlandzka i co poza nią cię inspiruje?

Muzykę tradycyjną traktuję jako punkt wyjścia do rozwinięcia własnych wizji muzycznych. Do tej podstawy dodaje coś od siebie, stąd dużo tu improwizacji i odniesień do innych motywów, nie tylko celtyckich.

Moje inspiracje biorą się jakby z dwóch głównych żródeł. Po pierwsze fleciści, tacy jak Dan Laurin z Danii (gra muzykę barokową), wspomniany Jean Luc Thomas z Bretanii czy polscy jazzmani Krzysztof Popek, Krzysztof Zgraja i Leszek Wiśniowski. Drugi obszar inspiracji to muzyka w ogóle. Słucham dużo baroku, smoothjazzu oraz muzyki świata, zwłaszcza tej, gdzie tradycja łączy się z nowoczesnymi brzmieniami. Ostatnio słucham też dużo muzyki polskiej i odkrywam - dzięki Diarmuidowi Johnsonowi - muzykę Walii. Polecam zespół Fernhill.

Te wszystkie inspiracje z pewnością można usłyszeć na waszej pierwszej płycie. Bardzo długo trwało zanim wreszcie zdecydowaliście się na jej nagranie i wydanie, dlaczego?

Rzeczywiście, od powstania zespołu do wydania płyty minęło pięć lat. W tym czasie niektóre grupy wydają dwie a czasem nawet trzy płyty. Z nami jest trochę inaczej. Nasze utwory stale się zmieniają, dojrzewają. Potrzebowaliśmy trochę więcej czasu, by nagrać i wydać płytę. Mogliśmy skorzystać z materiału, który nagraliśmy na demo, ale nie byliśmy z niego do końca zadowoleni.

Ale w końcu nagraliście i to w Austrii, jak do tego doszło?

Rok temu wyjechałam na stypendium do Wiednia. Tam chodziłam oczywiście na sesje, poznawałam różnych muzyków. Jednym z nich był Walter Till. Jest pianistą i reżyserem dźwięku. Gra też na flecie klasycznym i chciał nauczyć się grać folkowo. Przyszedł raz na sesję i wtedy się poznaliśmy. Potem był na naszym koncercie w Instytucie Muzyki Ludowej w Wiedniu. Spodobało mu się, chciał kupić płytę, a tu niespodzianka - płyty jeszcze nie było. Zaprosił nas do siebie i złożył propozycję współpracy. Dwa dni po tym koncercie mieliśmy już plan nagrania płyty.

Jak wyglądała praca w studiu?

Mieliśmy na nagrania dwa tygodnie. Najpierw przez tydzień nagrywaliśmy sekcje: gitara, bas, instrumenty perkusyjne. W kolejnym tygodniu resztę, śpiew, flety, mandolinę oraz wszystkie solówki. Nie było łatwo, bo pięciu różnych muzyków musiało mieć "dobry dzień" w tym samym czasie. Były utwory, które nagraliśmy od razu. Były i takie, które wielokrotnie powtarzaliśmy, mimo tego, że do tej sesji bardzo starannie się przygotowywaliśmy. Ćwiczyliśmy i ogrywaliśmy cały materiał przed wejściem do studia by nie tracić cennego czasu.

Czego najbardziej się obawiałaś przy nagraniach?

Nie byłam pewna nagrań mandoliny. To jest mój drugi instrument i naturalnym jest, że nie gram na nim tak dobrze jak na fletach. Niemałym wyzwaniem był też fakt, że do nagrań użyczono mi oryginalnej mandoliny Gibsona, powstałej w latach 20-tych ubiegłego wieku. Na szczęście podeszłam do nagrań na luzie, bez stresu no i wyszło dobrze.

Grasz też na mandolinie?

Mandolina to był pierwszy instrument, jaki miałam w rękach. Mój dziadek był skrzypkiem i mandolinistą. Jako dziecko bawiłam się nią raczej niż grałam i szybko o niej zapomniałam. Aż któregoś dnia, ktoś przyniósł mandolinę na sesję. Wzięłam ją do ręki i okazało się, że świetnie ją czuję. Mam taką teorię, że to nie jest tak, że każdy muzyk może grać na dowolnym instrumencie. Instrument trzeba poczuć, musi coś zaiskrzyć. I tak było ze mną i mandoliną.

Podczas nagrań pojawił sie w waszym gronie nowy muzyk. Nie udało mi się za wiele o nim dowiedzieć z waszej strony www. Uchylisz rąbka tajemnicy?

Od dawna szukaliśmy podstawy basowej dla naszego grania. Były nawet jakieś castingi, ale nic z tego nie wychodziło. Pewnego dnia Tomek skojarzył, że ma kuzyna grającego na basie. Poszliśmy na koncert Stonki i basista nam się spodobał. Na początku był trochę na dystans ale nasza muzyka go przekonała. Adam Stodolski, bo o nim mowa, gra free jazz, jest absolwentem katowickiej Akademii Muzycznej. Spodobał mu się nasz pomysł na granie folkowe. Czuje to samo co my i szybko stało się tak, że również on na próbach podejmuje muzyczną inicjatywę.

Co jest dla ciebie najważniejsze w  Danarze?

Danar jest wypadkową nie tylko nas jako muzyków, ale najważniejsze dla mnie to to, że to także grupa przyjaciół. Nie tylko gramy ale się przyjaźnimy i mam nadzieję, że to słychać w naszej muzyce.

Słyszę ostatnio opinie, że granie muzyki celtyckiej tradycyjnie już nie jest modne, że teraz popularne jest etno, worldmusic. Co się stanie z "celtic music" twoim zdaniem?

Będzie szła w różnych kierunkach. Część zespołów pozostanie tradycyjnych, część będzie wplatać do repertuaru, podobnie jak my, elementy innych nurtów czy kultur. Jest też wielu muzyków, którzy odkryli polskie źródła i grają teraz muzykę polską. My również na majowe koncerty w Rennes chcemy przygotować materiał z polską muzyką tradycyjną. Myślę, że to fajne, że granie muzyki irlandzkiej doprowadziło do zainteresowania muzyką polską. Często, z pewnym zarzutem, zadawano mi pytanie "dlaczego gram muzykę irlandzką". Odpowiadałam, że to nie moja wina, że akurat w Poznaniu ktoś uczył mnie grania tej muzyki a nie polskiej. W moim przypadku to nie jest wynik mody. Wracając do sceny celtyckiej… trochę szkoda, że nie pojawiają się młode zespoły grające tą muzykę. Znam tylko jedną, zupełnie nową grupę - Strays. Kuba Szczygieł, znany z produkcji - w duecie z ojcem  Waldemarem - polskich flażoletów Goldfinch, skrzyknął kilku muzyków z okolic Bydgoszczy i Torunia i grają. Zwykle jednak nowe zespoły tworzą muzycy grający już w innych składach.

Ty też ostatnio dołączyłaś do jeszcze jednej grupy. Jak doszło do współpracy z zespołem Greenwood?

Z chłopakami z GreenWood znam się od dawna. Spotykaliśmy się przy okazji różnych imprez folkowych. Rok temu odszedł od nich flecista - Marcin Grulkowski. Grupa zaczęła szukać na jego miejsce zastępstwa. Był to trudny czas, ponieważ rozpoczęły się już nagrania pierwszej płyty zespołu. Ciężko było kogoś znaleźć, bo na Wyspę Wolin wszyscy potencjalni fleciści mieli daleko…

Rozmawiałam o tym z Markiem Pigułą, i tak od słowa do słowa zdecydowałam się nagrać z nimi płytę, a w końcu zostałam w zespole na stałe.

Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę zatem wielu udanych koncertów w obu składach.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu