Współistniejmy!

Rozmowa z Basią Kuzub-Samosiuk i Mirkiem Samosiukiem z Czeremszyny
Anna Wilczyńska, 31 maja 2013
Basia i Mirek Samosiuk
Fot. Janusz Korbel
Od ponad 20 lat w folku, związani z Podlasiem a oni sami... węzłem małżeńskim. Ona - akordeonistka w założonym przez siebie zespole; on gra na bałałajce basowej. Animatorzy kultury w Czeremsze, twórcy festiwalu "Z wiejskiego podwórza".

 Czeremszyna gra już wiele lat i początki zespołu giną w mroku dziejów...

Basia: Początki i moment powstania Czeremszyny wciąż żyją w mojej pamięci, więc nie zginą nigdy w mroku dziejów (śmiech). Gdy wywiad ujrzy światło dzienne, poznają go fani folku i nieść będą prawdy świadectwo (śmiech). W 1986 roku rozpoczęłam studia w Lublinie, które przerwałam dwa lata później, wróciłam do Czeremchy i rozpoczęłam pracę w Gminnym Ośrodku Kultury (GOK) jako młodszy instruktor muzyki i jako muzyk - wcześniej 6 lat uczyłam się gry na akordeonie. Zrobiłam też kurs kapelmistrza orkiestr dętych i zapisałam się do szkoły organistów kościelnych w Lublinie, działającej przy KUL-u. Mile wspominam czasy studiów, spotkałam wielu ciekawych ludzi. Wtedy też poznałam Orkiestrę Św. Mikołaja, która w pewnym sensie zainspirowała mnie do stworzenia zespołu w mojej miejscowości.

To były właśnie czasy, kiedy Orkiestra Św Mikołaja powstawała.

Basia: Tak, to był 1988 rok, jeśli mnie pamięć nie myli, wtedy w Mikołajach śpiewała moja koleżanka - Basia Kamola. Dzięki niej poznałam Bogdana Brachę, Agnieszkę Matecką i ludzi związanych ze środowiskiem Mikołajów. Były też jakieś koncerty na Politechnice, wspólne muzykowanie. Pierwsze "Mikołajki u Mikołajów", które później przerodziły się w Festiwal "Mikołajki Folkowe". I co się okazało? Że oni śpiewają utwory, które ja doskonale znam z rodzinnych spotkań w Czeremsze. To, co oni znajdowali podczas ekspedycji w Bieszczadach, ja znajdowałam w swoich rodzinnych stronach. W tym czasie zostałam też akompaniatorką żeńskiego zespołu ludowego z Czeremchy, który przez chwilę nosił nazwę Czeremszyna. Pracowałam już 5 lat w ośrodku kultury i cały czas jeździłam do Lublina, studiowałam "Wychowanie muzyczne" w IWA UMCS. Miałam wtedy 26 lat. Do Ośrodka Kultury przychodziło dużo fajnej młodzieży. Wiedziałam, że trochę muzykują; mój brat, Andrzej Kuzub, śpiewał, Marcin Kondraciuk i Marek Kierdelewicz zaczynali grać na gitarze. W listopadzie 1993 roku rzuciłam pomysł założenia zespołu grającego muzykę folkową, do którego zapalili się również Ania Zinkow, Agnieszka Miedźwiedź, Sławek Mantur i Mirek Golonko. W tym składzie (bez Marka, ale za to z Mirkiem Samosiukiem) zadebiutowaliśmy po miesiącu istnienia na "Mikołajkach Folkowych" w Lublinie. Do repertuaru wybraliśmy najbardziej popularne i lubiane piosenki ludowe, które znaliśmy z uroczystości rodzinnych, m.in. "Nese Hala wodu", "Horiła sosna". Część osób chciała, aby grać poezję śpiewaną, ale ja stanowczo zadecydowałam, że będzie to kapela folkowa!

I co było dalej?

Basia: Zaraz po tym, jak założyłam zespół, zadzwoniłam do Bogdana Brachy i powiedziałam mu, że mam kapelę folkową i chcielibyśmy wystąpić na Mikołajkach. Bogdan się zgodził, ale zapytał, jak się nazywa zespół - odpowiedziałam bez namysłu, że Czeremszyna. Nie spodziewałam się takiego pytania, zareagowałam spontanicznie. Tamta ludowa Czeremszyna już wtedy nie istniała, a ja byłam, w pewnym sensie, jedyną kontynuatorką tej grupy - i tak już zostało. Po miesiącu intensywnych prób pojechaliśmy do Lublina. Tam, na kilka godzin przed występem, dołączył do nas Mirek Samosiuk, a to jak on się znalazł w zespole to naprawdę niesamowita historia!

Mirku, zatem twoja kolej.

Mirek: Ta historia nie jest aż tak niesamowita, jednak daje dużo do myślenia, jeśli chodzi o wiarę w przeznaczenie (śmiech). W Lublinie pojawiłem się przypadkowo i nieprzypadkowo. Nieprzypadkowo, bo przyjechałem na Mikołajki jako widz, a przypadkowo, ponieważ nigdy wcześniej nie słuchałem muzyki folkowej. Gustowałem raczej w szeroko rozumianym rocku, więc mój pobyt na folkowym festiwalu był raczej związany z występem moich "ziomali" z Czeremchy (śmiech). Na miejscu okazało się, że gitarzysta Czeremszyny nie przyjechał, więc zagrałem za niego. Miałem dwadzieścia minut na nauczenie się repertuaru, ale udało się. Po tym koncercie Basia zaproponowała mi pozostanie w kapeli. Początkowo nie bardzo widziałem w zespole miejsce dla siebie, bo już było tam gitarzystów dwóch czy trzech... Zgodziłem się, sam nie wiem dlaczego. Dzisiaj wiem, że to było przeznaczenie, znalazłem się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Mamy już 2013 rok, a ja dalej gram w zespole (śmiech). Mam o miesiąc krótszy staż niż Basia, z pierwszego składu nie pozostał nikt.

Jednym słowem, nie od razu grałeś na bałałajce basowej?

Mirek: Poza tym, że wychowałem się w tej kulturze i znane mi były te pieśni z rodzinnych spotkań, nie bardzo widziałem dla siebie miejsce w zespole. Przy dużej pomocy Basi zacząłem od znalezionej na szkolnym strychu mandoliny. Później poznałem jeszcze kilka innych instrumentów, próbowałem grać na klarnecie, cymbałach białoruskich, kontrabasie, perkusjonaliach, drumli, nawet akordeonie. Jestem typem człowieka, który lubi poszukiwać, odkrywać. Fantastycznie jest gdy to, co robisz sprawia frajdę tobie i daje radość ludziom. Chcieliśmy nadać grupie "klimatu", cały czas poszukując różnych brzmień. Gra w zespole stała się chęcią przeżycia jakiejś przygody, czegoś nowego. W swoim czasie przyszła też kolej na bałałajkę basową. Chcieliśmy trochę "rozruszać" muzykę, która w naszych stronach jest wykonywana a’cappella lub przy akompaniamencie akordeonu. Dodawaliśmy więc różne instrumenty, "przyprawialiśmy" aranżacje, aby trafić do młodych. Na początku łatwo nie było, modna była poezja śpiewana, rock, punk, heavy metal. Muzyka oparta na folklorze, była swego rodzaju "wieśniactwem" w odczuciu ludzi młodych, tęskniących za wyjściem z prowincji. Z kolei z punktu widzenia typowego zespołu wiejskiego byliśmy dziwakami, bo kto widział, aby folklor z okolic Czeremchy wykonywać przy użyciu mandoli, klarnetu, cymbałów, bębnów.

Basia: Tak, folk był po prostu grany w miastach, to środowiska akademickie rozkręcały ten nurt. Lublin miał Mikołajów, w Warszawie była Werchowyna, we Wrocławiu Chudoba

Mirek: ...w Poznaniu Kwartet Jorgi, pionierzy polskiego folku. Grający jeszcze inaczej, Carrantuohill na Śląsku, ale celtycko. Słowiański folk powstawał głównie w miastach, dlatego, że byli tam studenci, którzy mieli większą świadomość tego co robią, mieli kontakty i poszukiwali. A ludzie na wsi chcieli uciekać od swoich korzeni, chcieli grać poezję śpiewaną albo rocka. My chcieliśmy grać właśnie to, co się śpiewało się u nas w domach tyle, że po naszemu. Może nawet nie nowocześnie, ale inaczej, pokazać, że można, że jak się doda beatu, to będzie fajnie. Było różnie, były "śmichy-chichy", gadanie typu Co ty będziesz szedł śpiewać jak stare baby śpiewają, po rusku i tym podobne. Ale jak pojawiły się programy telewizyjne, wywiady, koncerty, wyjazdy za granicę - dzięki naszej muzyce - to obraz rzeczywistości się zmienił. Staliśmy się narzędziem promocyjnym naszej miejscowości. Teraz słowo Czeremcha wielu ludziom kojarzy się z Czeremszyną i folkowym Festiwalem Wielu Kultur i Narodów "Z wiejskiego podwórza".

Wróćmy na chwilę do Waszego występu na Mikołajkach Folkowych. Jak to wtedy wypadło, jaki był werdykt, jaki odbiór?

Basia: Odbiór był w porządku (śmiech). Dostaliśmy brawa, nie zdobyliśmy premiowanego nagrodą miejsca, chyba jakieś wyróżnienie. Głównie za kultywowanie swojej własnej tradycji. Miejskich kapel, które grały "nie swój" repertuar było już wtedy masę. My przyjechaliśmy z "totalnej wsi" ze swoją kulturą.

Mirek: W późniejszej historii muzyki folkowej było wiele takich kapel, które powstawały przed festiwalem i zaraz po nim przestawały istnieć, a my niestety od tamtych Mikołajek już prawie dwadzieścia lat działamy (śmiech).

Macie "za płotem" zespół śpiewaczy z Wólki Terechowskiej. Czy tworząc Czeremszynę, sięgaliście po ich pieśni?

Basia: Sięgaliśmy i wciąż sięgamy, bo to studnia bez dna! To są zespoły z ponad czterdziestoparoletnią tradycją śpiewaczą, kobitki dobrze po siedemdziesiątce, z Wólki Terechowskiej, Czeremchy Wsi, Dobrowody. O tych zespołach na Podlasiu zawsze wszyscy pamiętali, występowały przy różnego rodzaju okazjach w GOK-u. Młodych to nudziło, starych nastrajało sentymentalnie - ale zawsze obecność zespołów śpiewaczych była nieodzowna. Dzięki temu ta kultura wciąż żyje, nikt o niej nie zapomniał. Ja, pisząc pracę magisterską o pieśniach weselnych z okolic Czeremchy, nagrywałam te zespoły. Braliśmy z Mirkiem wino, trochę ciasta i jechaliśmy do tych pań. Ja słabo mówiłam gwarą, Mirek natomiast świetnie się porozumiewał. Na czym polega cały "haczyk" w nagrywaniu zespołów? Zanim zespół się otworzy, zacznie do ciebie mówić i śpiewać od serca, zachowywać się naturalnie - musisz do niego dotrzeć. Jeżeli jesteś "obcy" i przyjedziesz na jeden, dwa dni, to może nagrasz z jedną kolędę czy inną pieśń i nie będzie to odzwierciedleniem tego, co się tu śpiewa naprawdę. Musisz się z paniami zaprzyjaźnić; usiąść, wypić wino, porozmawiać po swojemu czyli w gwarze - i wtedy zespół zaczyna się otwierać, widzi, że jesteś "swój".

U Mirka w rodzinie śpiewało się pieśni, a jak było u Ciebie Basiu?

Basia: Jakieś tam pieśni rodzice i babcia śpiewali, ale niespecjalnie. Pamiętam natomiast, że pierwszym utworem, jaki nauczyłam się grać na akordeonie, będąc dzieckiem, była Oj, czorna. Tata często mnie prosił, bym to grała. Moja babcia znała bardzo dużo piosenek, ale nigdy jej nie nagrałam, teraz już jest za późno niestety..., szkoda. Jak wyszłam za mąż za Mirka, to zobaczyłam, jak może cała rodzina śpiewać: dziadek, babcia, wujkowie, ciotki - wszyscy śpiewają, to jest śpiew trzygłosowy. Do tego jeszcze wujek gra na akordeonie guzikowym. Jaki jest ogrom tych pieśni - zwykłych, codziennych, lirycznych, kolęd, obrzędowych, przyśpiewek weselnych i tak dalej. To po prostu jest coś niesamowitego, wielki szacunek!

Ale znałaś te piosenki wcześniej?

Basia: Tak, oczywiście, że znałam. Przecież uczestniczyłam w różnego rodzaju uroczystościach,  weselach, gdzie do dziś śpiewa się ludowe piosenki. Grałam też z zespołem śpiewaczym, o którym wspominałam i jeździłam z nimi na przeglądy, ukraińskie, białoruskie, gdzie miałam okazję słyszeć też różne inne zespoły. Od 1988 do 1993 roku zdążyłam przyjrzeć się temu wszystkiemu i nauczyć się tych pieśni, bo na początku moja świadomość muzyczna była bardziej punkowa niż ludowa (śmiech).

Macie na koncie już sześć płyt. Którą z nich darzycie największym sentymentem?

Basia: Wszystkie są ważne.  Pierwszą kasetę pt. "Czom ty ne pryszow" nagrywaliśmy na setkę w 1996 roku. Weszliśmy do studia, podstawili nam mikrofony i poszło!

Mirek: To dobry moment na ukłon w stronę Basi Pacholskiej, która nam wtedy pomogła, zmotywowała i "popchnęła" do Radia Białystok. Te nagrania były niesamowitym przeżyciem!

Basia: Tak naprawdę to pierwsza, czy raczej zerowa kaseta to było nagranie z koncertu w Hajnowskim Domu Kultury i nazywało się "Prezentacja zespołów ziemi hajnowskiej". Wystąpiliśmy wtedy w osiemnastoosobowym składzie. Nie mamy niestety tego wydawnictwa w naszych zbiorach, znalezienie tego dziś to wyzwanie - zatem teraz za pośrednictwem Folk24 ogłaszamy: Królestwo za kasetę! (śmiech), choć pewno w zespole dziewczyny gdzieś tam tę archiwalną kasetę mają.

Dobrze byłoby teraz digitalizację tego zrobić (śmiech)...

Basia: Niezłe "kity" na tej kasecie były. To był czas drobnego rozłamu, część zespołu na chwilę odeszła i stworzyła własną grupę, jednak nie za bardzo im ta samodzielność wyszła, pomimo tego, że w tamtym zespole była większość pierwotnej Czeremszyny oraz tego, że zajęli wyższe miejsce od nas na Festiwalu Piosenka Białoruska. To był 1995 rok, Mirek był wtedy w wojsku, a Czeremszyna po rozpadzie grała w okrojonym składzie. Pan Mikołaj Buszko, dyrektor Hajnowskiego Domu Kultury, zadzwonił do mnie i poprosił, żebyśmy zagrali koncert. Jak poszła fama o koncercie, to ci, którzy odeszli, nagle zapragnęli wrócić. Odbyło się kilka prób, narobiliśmy przeróżnych kawałków, mieszanka piorunująca. Mieliśmy tylko dwa tygodnie, żeby się przygotować. Było trochę niedociągnięć, bo jednak osiemnaście osób na scenie to było wyzwanie i dla nas i dla akustyka (śmiech). Ja nawet w jednym utworze grałam na mandolinie!

A jak ten koncert wypadł?

Basia: Przyszło bardzo dużo ludzi! Byliśmy wówczas de facto pierwszą kapelą stricte folkową w regionie, więc publiczność chciała zobaczyć coś innego niż lokalne zespoły śpiewacze. Pojawienie się na scenie grupy młodych ludzi, grających na mandolinie, fleciku, akordeonie, bębnie, spotkało się z ciepłym odbiorem. Występ został nagrodzony rzęsistymi brawami, Hajnowski Dom Kultury to zarejestrował i potem wydał kasetę. Można powiedzieć że to była nasza zerowa płyta live (śmiech).

Potem były kolejne wydawnictwa: wspomniane "Czom ty ne pryszow" na kasecie MC, "Źródło" w postaci kasety i płyty CD. W 2000 r ukazała się płyta CD „...”. Ale chciałabym zapytać się o kolejny album, "Hulaj póki czas" (2003).

Mirek: Płyta bardzo ważna dla nas - dostała w 2004 r. Wirtualne Gęśle. Pierwsza edycja konkursu i nagroda dla Czeremszyny. Wiedzieliśmy, że nasze płyty dobrze się sprzedają, kupują je różni ludzie, zarówno ci, którzy lubią etniczną muzykę, jak również ci, którzy lubią muzykę "środka". Płyta była dla wszystkich, bo taka jest też nasza muzyka, dla wszystkich, od serca, bez kombinowania... Ta nagroda wywołała wielkie zdziwienie w pewnych środowiskach. Jak to, jakiś wiejski zespół wydał najlepszą płytę, płytę, która podobała się tak wielu ludziom. Pamiętam jak dziś telefon z Radiowego Centrum Kultury Ludowej, zdziwiony głos... i zaproszenie na koncert podczas festiwalu Nowa Tradycja. W tym momencie chcieliśmy wszystkim podziękować za wspieranie nas w tym co robimy, za życzliwe słowa, bycie na naszych koncertach, kupowanie płyt, głosowanie na nie. Od prawie 20 lat dla Was gramy i śpiewamy, bez oszustwa, ściemy i udawania. Płyta była kolejnym wspólnym produktem naszej, myślę, że mogę tak nazwać przyjaźni z Tadeuszem Mieczkowskim, znanym realizatorem i wspaniałym człowiekiem. Poznaliśmy go przed nagraniem płyty „…”, nagrywał nam również płytę "Hulaj póki czas", w pozostałych realizował część nagrań, robił mix i mastering. Ta nasza przyjaźń z Tadeuszem, bagatela, trwa już ponad 13 lat.

Mieliście też zrealizować materiał łemkowski z białoruskim bardem, Źmicierem Wajciuszkiewiczem "Todarem".

Basia: Tak, Tadeusz Konador chciał, żebyśmy to wspólnie nagrali, ale w końcu Todar sam to zrobił z WZ Orkiestrą. Stąd jest piosenka "A ty myła" zarejestrowana w późniejszym czasie na wspólnym projekcie pt. "Co na sercu...". W 2003 Todar przyjechał na nasze dziesięciolecie, zagraliśmy wtedy wspólnie trzy piosenki. Rok później wspólnie przygotowaliśmy materiał na ponad godzinny koncert w Białowieży, poświęcony Puszczy Białowieskiej. Wydarzenie nosiło nazwę "Dla puszczy i ludzi". Przyjechała wtedy Ewa Banaszkiewicz z programu "Animals", nagrała film, który był potem kilkakrotnie powtarzany w TVP. Ideą tego projektu było zaangażowanie w ochronę Puszczy Białowieskiej - my w Polsce, Todar w Białorusi - bo jak wiadomo, puszcza leży po obu stronach granicy. Przygotowany materiał dopiero po 5 latach doczekał się rejestracji. W roku 2010 powstał wspomniany powyżej, wspólny album pt. "Co na sercu...".

Mirek: Podsumowując: brzmienie naszych płyt, to, co na nich nagraliśmy, to jest wypadkowa naszych charakterów, gustów muzycznych. W zespole gra teraz dziewięć osób, jak wszystko to poskładać, to wychodzą fajne rzeczy. Różnorodność jest niesamowitym bogactwem, my mieszkańcy Podlasia zdajemy sobie z tego doskonale sprawę. Staramy się oczywiście zachować w tym jakąś spójność.

Porozmawiajmy o festiwalu "Z wiejskiego podwórza". Wpisał się już on na stałe w polski kalendarz folkowy. W plebiscycie dziennikarzy, który pod koniec 2012 r opublikował portal Etno.serpent.pl zajął drugie miejsce, wyprzedziliście m.in. "Nową Tradycję" i „Mikołajki Folkowe”. Pamiętacie pierwszą edycję?

Basia: Festiwal jest młodszy o trzy lata od Czeremszyny. Pamiętam doskonale, jak jadąc z Mirkiem pociągiem z Białegostoku, takim "piętrusem", po których zostało tylko wspomnienie, zastanawialiśmy się, jak to zorganizować. Mirek wymyślił nazwę "Z wiejskiego podwórza". Chcieliśmy zapraszać te zespoły, które spotykaliśmy na innych festiwalach, żeby przyjechały i zaprezentowały się w Czeremsze. Pierwsza edycja to dwa zespoły śpiewacze, z Czeremchy Wsi i Wólki Terechowskiej, Orkiestra Św. Mikołaja i my, koncert odbył się w sali GOK-u. Później impreza urosła do rangi dużego, jednego z najważniejszych folkowych festiwali w Polsce.

Mirek: Idea była taka, żeby pokazywać naszą kulturę zespołom przyjezdnym oraz naszym mieszkańcom kulturę gości. Celem była nauka tolerancji, świadomości, żeby ludzie nie byli zamknięci w sobie. Przez siedemnaście lat festiwal dojrzewał razem z nami, gusta troszeczkę się zmieniały. W lipcu 2012 roku odbyła się już siedemnasta edycja imprezy, więc jeśli ktoś przyjeżdżał na pierwsze edycje z dwuletnim brzdącem, to dziś ten brzdąc jest dorosłym człowiekiem. I on ma też inne muzyczne preferencje, a my musimy reagować na potrzeby odbiorców. Festiwal jest skierowany do coraz większej grupy ludzi. Staramy się zachować harmonię, konsekwencję i porządek, ale na pewno znajdzie się ktoś, kto nam coś zarzuci. To nas akurat cieszy, bo skoro nam coś zarzuca, to znaczy, że był na festiwalu i że przyjedzie też za rok, żeby sprawdzić czy zareagowaliśmy na jego uwagi (śmiech).

Czy pamiętacie, kiedy pierwsze zespoły zagraniczne zaczęły pojawiać się na festiwalu?

Basia: Dosyć szybko. Na początku były to głównie zespoły białoruskie i ukraińskie, wystąpiły na drugiej edycji. My akurat na Ukrainę i Białoruś nie jeździliśmy, ponieważ tu na miejscu prężnie działają związki mniejszości, mieliśmy ułatwiony dostęp do tych grup. Kolejnym zespołem zagranicznym, który u nas zagrał, był litewski Sutaras, który poznaliśmy w 1998 r. na festiwalu "Euromusica" we włoskim Citta di Castello, gdzie pojechaliśmy jako reprezentanci Polski. Potem pojechaliśmy do Szwecji, do Francji, do Belgii i nawiązaliśmy nowe przyjaźnie. Wsiedliśmy w ten sposób do pociągu, z którego nie da się wysiąść - znaczy może się da, ale się nie chce (śmiech)! A jeśli chodzi o Słowenię, to pierwszy przedstawiciel tego kraju, zespół Orlek zagrał u nas w 2005 roku. Węgrzy pojawili się kilka lat temu, kiedy zaczęliśmy prezentować Wyszehrad Wave podczas naszego festiwalu.

A jak odbierają Czeremszynę za granicami naszego kraju?

Mirek: Pewnie jesteśmy dla nich jakąś egzotyką, z racji instrumentarium, formy, języka. Jeszcze kilka lat temu to może i byliśmy "totalnym dziwolągiem", ale w tej chwili świat jest już taką globalną wioską, dostęp do większości rzeczy to jedno kliknięcie myszki, więc łatwiej jest trafić do ludzi. Wiele osób twierdzi, że jesteśmy koncertowym zespołem i że radzimy sobie z różną publicznością, bez względu na wiek, że łapiemy kontakt, nie ważne czy gramy folkowy cover, czy swoje rzeczy, to ludzie to chwytają. Trudno jest mi chyba dzielić na publiczność polską i zagraniczną, publiczność to publiczność.

Basia: W Szwecji w Karlstadt graliśmy w teatrze i jako jedyny polski zespół rozgrzaliśmy publikę. Wiadomo - Skandynawowie i ich gorący temperament (śmiech), my się po prostu dobrze bawiliśmy i chcieliśmy, żeby ci ludzie również z nami się bawili - i nam się to udało!

Mirek: Z takich ciekawszych historii to w zeszłym roku rozgrzaliśmy też Nepalczyków. Tam wykorzystaliśmy może nie nasz folklor, bo piosenkę nepalską, taki lokalny ludowy hit, ale zrobioną w naszym stylu, po podlasku. Tchnęliśmy w piosenkę czeremszyńskie serce. Gdy graliśmy piąty już koncert w Kathmandu transmitowany przez Himalaya TV, nagle okazało się, że zespół z Bangladeszu również tę chwytliwą piosenkę zaśpiewał. Powiedziałem wtedy naszemu opiekunowi, że w takim razie musimy coś innego wymyślić, żeby ruszyć publikę. A on odpowiedział, że nie, bo my jesteśmy z innego kontynentu i jeśli zagramy, to zupełnie inaczej zabrzmi. W końcu ustąpiłem i okazało się, że był po prostu szał! Nepalczycy weszli na scenę, a my tam Reszen fi ri ri, reszen fi ri ri (śmiech). Po prostu czad niesamowity! [Szczegółową relację Mirka z pobytu Czeremszyny w Nepalu przeczytacie tutaj].

Zdarzyły się też koncerty szczególne, wydawałoby się niegodne wspomnień, jednak wynika z nich pewna mądrość. Kiedyś mieliśmy koncertową trasę po Niemczech. W Hanowerze zdarzyło się, że promocja nie zadziałała, może godzina była za wczesna. W sumie na sali były tylko dwie osoby. Zagraliśmy i te dwie osoby świetnie się bawiły i my też. Myślę, że dobrą receptą - jaką ja, folkowiec z 20-letnim stażem mogę przepisać młodym - jest to, że kiedy się na scenie sam dobrze bawisz, nie udajesz niczego i masz szacunek dla siebie i innych, to widz to "łyknie jak rybka przynętę". Widza nie oszukasz.

Zauważyłam, że gdy gracie w danej miejscowości zdarza Wam się zmieniać tekst piosenki "Hosadyna"- np. w zeszłym roku w Gassach pod Warszawą śpiewaliście "Hej, od Konstancina jadę"- czy to właśnie ta "przynęta" dla publiki?

Mirek: Nasze pieśni śpiewamy w gwarze, jak jedziemy w centralną Polskę, to ktoś może tego nie zrozumieć, więc gdy prowadzę konferansjerkę, muszę coś o piosence opowiedzieć. Anegdotkę fajnie jest strzelić, wtedy jest inny odbiór, jednym słowem łapiemy kontakt. Piosenki, które śpiewamy, mówią o prostych sytuacjach, które są w życiu - zakochała się Ania w Janku, Janek w Ani, ale rodzice nie pozwalają, bo ona bogata, a on biedny, ale w końcu schodzą się ze sobą... To są historie, które wydarzyły się w niejednym domu, nieważne, w jakim języku są śpiewane i dlatego muszą trafić do ludzi... i trafiają! Widz musi to przeżyć, każdy na swój sposób. I ludzie się z tymi pieśniami utożsamiają.

Jak Was tutaj ludzie w Czeremsze po tylu latach działalności odbierają?

Mirek: Trudno powiedzieć, trzeba by ich zapytać, myślę, że powinni być z nas dumni.

Bo jak gracie na festiwalu zawsze jest największy szał...

Mirek: ... i to jest najlepszy wykładnik. Zdajemy sobie sprawę, że są tacy, którzy nas nie lubią, albo z zazdrości, albo z innych powodów, ale nie ma sensu o takich rzeczach mówić. Należy robić swoje, dążyć do postawionego celu i realizować marzenia. Ja też nie lubię wielu zespołów, które podobają się milionom ludzi, mimo to szanuję tych ludzi. Szacunek jest bardzo ważny. Ludzie mają prawo nie lubić Czeremszyny, takie jest życie, o gustach trudno dyskutować. Jednak nie sposób nie przyznać Ci racji; na naszych koncertach publiczność szaleje i atmosfera jest wspaniała. Dla takich chwil warto żyć. Nie ma nic piękniejszego w życiu muzyka, od widoku szczęśliwego odbiorcy po zagranym koncercie. To jest żywy organizm: odbiorca i muzyk. Czasem trzeba się też zmierzyć z negatywną krytyką. Co to byłaby za gra, żeby każdy przychodził, klepał Cię po plecach i chwalił. Do wszystkiego w życiu należy podchodzić z pokorą, czasem też może coś nie wyjść.

Basia: Dobrą robotę zrobiliśmy dla Czeremchy, Podlasia, czy nawet Polski. Pokazaliśmy, że poprzez muzykę, tutejszy folklor i gwarę można wyjść tak daleko i pokazać to wszędzie, w całej Europie, czy nawet na świecie. Jest to wartość niezaprzeczalna, podam przykład: wydawnictwo amerykańskie pisze do nas, że chce nasz jeden utwór na składankę. Płyta zawiera utwory wykonywane przez zespoły z całego świata. W tym międzynarodowym towarzystwie znalazła się również nasza "Kupała". Jednym słowem, nie warto się wstydzić swojej kultury, myślę, że dzięki naszej pracy wielu młodych ludzi z prowincji i nie tylko zrozumiało ten fakt.

Mirek: Robi nam się ciepło na serduszku, gdy słyszymy historie typu: nasza koleżanka wyjeżdża do Wrocławia, tam pytają ją, skąd przyjechała, a ona dumnie odpowiada "Z Czeremchy", wtedy ludzie mówią "a, to tam jest taki festiwal folkowy". Podsumowując, jesteśmy najtańszym promocyjnym instrumentem naszej miejscowości.

Wiem, że Czeremszyna i  festiwal to nie wszystko czym się zajmujecie.

Mirek: Tak. Z Basią prowadzimy szeroko zakrojone działania (śmiech). Najpierw była Czeremszyna, trzy lata później festiwal, współorganizowany przez Gminny Ośrodek Kultury. Następnie założyliśmy Stowarzyszenie Miłośników Kultury Ludowej w Czeremsze, które zaczęło organizować folkowego sylwestra, z którego dochód przeznaczamy na działalność statutową, w szczególności na organizację festiwalu.

Basia: Realizujemy też inne projekty, które mają na celu uchronienie od zapomnienia rękodzieła, muzyki czy kuchni regionalnej. W ciągu roku Stowarzyszenie prowadzi działalność wydawniczą, wydaje książki o wyplataniu ze słomy, o tkactwie, ceramice, pisane w przystępny sposób. W tej chwili ta organizacja jest jak małe "przedsiębiorstwo", które stara się patrzeć globalnie na kulturę ludową. Organizujemy też w trakcie festiwalu konferencje, na których chcemy dyskutować o pozycji i roli, jaką muzyka folkowa odgrywa w dzisiejszym świecie. Potem wydajemy zapis dyskusji z konferencji - już ukazały się dwie takie książki. Chcemy w nich przekazywać przemyślenia naszych przyjaciół, znajomych, którzy interesują się folkiem, po to, by można było w przyszłości wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Każdy może mieć swoje zdanie, jak należy np. promować folk. Chcemy szukać złotego środka, choć zdajemy sobie sprawę, że nie ma jednej słusznej racji. Zawsze sobie to porównuję do zróżnicowania językowego na Podlasiu: w Stawiszczach mówi się chodyły, robyły, w Czeremsze  chodyli, robyli - w jednej gminie są różne rzeczy i nikt nie mówi, że "moja racja jest mojsza". Ta różnorodność jest ogromnym potencjałem. Staramy się naszą muzyką i na naszych płytach to przekazywać, aby też coś po sobie zostawić. Te działania "okołoczeremszynowe" są nierozerwalnie związane z zespołem.

Mirek: Jako Stowarzyszenie organizujemy również w Białymstoku projekt "PODKoffa": P - jak podlaska, O - odjazdowa, D - jak drezynownia, K - jak kolejowa, Podkoffa - bo jest w kształcie tunelu kolejowego, z którego wyjeżdża pociąg. Ten mini festiwal robimy już 5 lat. Na scenie w drezynowni gościliśmy m.in. Varsovię Mantę, Jacka Kleyffa i Orkiestrę na Zdrowie, Antoninę Krzysztoń, Czerwonego Tulipana, Todara oraz Raya Wilsona (ostatni wokalista Genesis). W 2012 roku prezentowany był projekt "Świat według Nohavicy", w którym udział wzięli: Antoś Muracki, Elżbieta Wojnowska, Ozga, Orkisz, Mirosław Czyżykiewicz. Festiwal nie jest folkowy, ale zawsze przemycamy, jak w koniu trojańskim, jakiś element folkowy. Ludzie przychodzą na to, słuchają też folku albo odwrotnie, to jest zdobywanie coraz to nowych fanów, ale to cały czas orka na ugorze.

Jakie są Wasze marzenia odnośnie festiwalu "Z wiejskiego podwórza"?

Mirek: Naszym marzeniem jest, żeby ten festiwal nie umarł, żeby więcej nowych ludzi angażowało się w jego organizację. W zeszłym roku [2012] było dużo lepiej, grupa młodych ludzi - woluntariuszy włączyła się w organizację i realizację i naprawdę dużo nam pomogli. Do tej pory było tak, że wszystkie decyzje strategiczne i mniej strategiczne i wszelką odpowiedzialność podejmowaliśmy ja i Basia. Chcielibyśmy doprowadzić do sytuacji, w której młodsze pokolenie też bierze przysłowiowy ster i steruje okrętem, choć przez moment, abyśmy mogli się z Basią choć chwilę zdrzemnąć (śmiech). Chciałbym, żeby szersza grupa osób angażowała się w życie Stowarzyszenia. Mamy też swoje marzenia muzyczne na temat gwiazd…

Basia: Marzymy też o stabilności finansowej, żeby było wiadomo, że jest zapewnione jakieś minimum, byśmy mogli wcześniej załatwiać formalności z zespołami, bo wiadomo, że im później, to zespół może nie mieć wolnego terminu. Chcielibyśmy być bardziej wspierani przez władze województwa, w końcu Festiwal jest postrzegany jako jeden z najlepszych w kraju. W plebiscycie Gazety Wyborczej na najlepszą podlaską imprezę roku 2012 znaleźliśmy się na czwartym miejscu wśród 20 festiwali, zarówno muzycznych, jak i filmowych, czy teatralnych.

Mirek: Ciągle musimy rywalizować z innymi, nowymi przedsięwzięciami w regionie. Nie mówię, żeby tym nowym zabierać, ich też trzeba wspierać, ale my osiągnęliśmy jakiś poziom, jesteśmy wizytówką regionu, to ma jakąś wartość. Jest kryzys, pieniędzy trzeba coraz więcej, a dostajemy z każdym rokiem mniej. Tej stabilizacji na pewno nam brakuje. Zdajemy sobie sprawę, że ten festiwal nigdy nie będzie na sto tysięcy ludzi, nigdy nie będzie to Woodstock czy Jarocin, bo mamy ograniczone miejsce na placu. Przygotowując program, musimy o tym pamiętać, że to musi być festiwal z atmosferą, klimatem, zabawą. Chcielibyśmy też, żeby nasz festiwal był "proludzki". Marzymy o takim miejscu, gdzie można bezpiecznie zostawić wartościowe rzeczy, lub małe dzieci pod opieką, by można było fajnie i bezkolizyjnie dojechać. Z i do Warszawy komunikacja jest prostsza, ale już na Podlasie, 4 km od granicy dostać się trudno i ten bezpośredni pociąg jest fajnym rozwiązaniem. Marzymy, żeby ten pociąg żył własnym życiem. Mam nadzieję, że nasze marzenia i plany, wcześniej czy później uda nam się zrealizować.

Basia: Czasami człowiek jest wyczerpany do granic możliwości, bo to jest ogrom pracy: wszystko przygotować, zagrać koncert, wypłacić pieniądze ludziom i ogarnąć to wszystko. Często zastanawiam się skąd biorę na to siłę? Najważniejsze, że ludzie wracają na ten festiwal. Czasami nawet nie pamiętam, że z kimś rozmawiałam, tak byłam zmęczona, ale z każdym chcesz się przywitać. Od lat masa ludzi przyjeżdża na ten festiwal, ma się ochotę z nimi być, porozmawiać. Nie można być organizatorem, który zamknął się i sobie siedzi w biurze. Często głos tracimy po koncertach, "afterkach", przychodzimy do domu i szybko spać, żeby się zregenerować. Następnego dnia znów koncerty, a my nie mamy wielkiej obsługi, jesteśmy zdani na siebie, na pomoc członków Stowarzyszenia i młodych ludzi.

Jesteście jednym z nielicznych festiwali, który ma własny pociąg. To zdecydowanie ułatwia przyjazd. Skąd wziął się ten pomysł? W Polsce to znam tylko takie dwa: Wasz oraz Blues Express w Pile.

Mirek: To mój pomysł. Kiedyś zetknąłem się z festiwalem folkowym w duńskim Odense, gdzie można było wejść na ich stronę, wbić początek trasy, np. Czeremcha i tam było wszystko dokładnie skomunikowane. Pomyślałem sobie, że skoro jestem pracownikiem PLK, to może udałoby mi się coś takiego zorganizować i pomógł nam w tym mój szef, Naczelnik Sekcji Eksploatacji w Hajnówce - Roman Bołbot. Zwróciliśmy się do kilku przewoźników, Koleje Mazowieckie przedstawiły najkorzystniejszą ofertę i jest. Pociąg rusza ze stacji Warszawa Wschodnia i ma specjalny rozkład jazdy, układany pod kątem naszej imprezy. Przyjeżdża zwykle na godzinkę przed rozpoczęciem piątkowych koncertów, potem w czasie festiwalu czeka i w niedzielę, w godzinę po zakończeniu koncertów wraca. Cieszymy się, że pociąg spełnia swoją rolę, jest potrzebny i że nasz pomysł się sprawdził. Chcielibyśmy, żeby ten pociąg zawsze był, bo to jednak wizytówka tej imprezy.

Mirku, jesteś przezesem klubu piłkarskiego Kolejarz Czeremcha, a to fragment historii tych ziem.

Mirek: Klub powstał 40 lat temu, ja jestem prezesem od 2011 r, czyli od niedawna, ale gram w piłkę z małą przerwą od wieku juniora, czyli od lat 80-tych. Teraz jestem chyba jedynym "czynnym" folkowym piłkarzem w Polsce, bo Grzesiek Kolbrecki już nie gra w Białym Dunajcu. Jeśli ktoś jeszcze jest, niech się zgłosi, może wreszcie zmontujemy drużynę folkową i wygramy np. mistrzostwo Europy, bo naszym piłkarzom do tej pory się to nie udało (śmiech). Udało mi się zaistnieć też w reprezentacji pisarzy polskich - nawet wygraliśmy z Włochami i Ukraińcami, a z Niemcami zremisowaliśmy. Jest to bardzo fajna przygoda. Moim marzeniem jest stworzenie reprezentacji folkowców polskich - może wtedy zrodzi się przy okazji jakiś projekt muzyczny?

Piosenka piłkarska jest rodzajem folkloru, pisałeś o tym obszernie wcześniej na naszym portalu. A czy robicie coś w kierunku wychowywania kibiców?

Mirek: Jeśli ja tych kibiców znam, to staram się dzielić swoim doświadczeniem. Po części piłkarze są też w klubie kibica, np. ci, którzy nie mieszczą się w meczowej kadrze. Staram się tłumaczyć, że doping ma być kulturalny, nie może w nikogo uderzać, bo jutro Ty będziesz grał i możesz być obrażony, a to nie jest miłe. Każda energia, czy dobra, czy zła, obiega ziemię dookoła, zawsze do ciebie wraca (śmiech). Wszystkim nam będzie się żyło lepiej, jeśli będziemy kulturalni dla siebie na stadionach, na koncertach, na ulicy czy w galeriach handlowych.

W karierze Czeremszyny też mieliśmy drobne incydenty, które nie wpłynęły na oblicze zespołu, ale w pamięci pozostały, bo się wydarzyły. Nie śpiewajcie po rusku, bo Wam scenę spalimy. Oczywiście mówiły to jakieś "żuliki", ale było to dla nas nieprzyjemne, po co robić takie rzeczy, skoro można żyć w harmonii, dobrze się bawić, wyszaleć i wykrzyczeć jak na dobrej dyskotece folkowej.

Był pomysł by na festiwal stworzyć drużynę, czy to nadal aktualne?

Mirek: Tak, fajnie byłoby, dlatego zapraszam - niech się ludziska zgłaszają, niech "spódniczki" prasują folkowcy (śmiech), zrobimy casting i jedziemy. Skoro radcy prawni, pisarze mają swoją reprezentację, to czemu folkowcy mają nie mieć?! A to są fajne emocje.

Jakie są Wasze najbliższe plany koncertowe? Czy pracujecie nad nowym materiałem?

Mirek: Każdego dnia czekamy na nowe propozycje koncertowe, zagramy tam, gdzie zaproszą. Każdą wolną minutę swego życia, poświęcamy na pracę nad nowym materiałem (śmiech), ale wiadomo, płód musi dojrzeć w łonie i dopiero się urodzić (śmiech). Wyglądajcie nas, my już tęsknimy.

Gdzie można Was znaleźć w sieci?

Mirek: Zapraszamy do odwiedzania strony naszego zespołu, festiwalu, gminy Czeremcha, Folk24. Czytajcie nie tylko o nas, o zespołach innych tej sceny też.

Słowo na koniec?

Muzyka folkowa nie powinna być klasyfikowana, bo o gustach się nie dyskutuje i trudno rywalizować, w Folkowym Fonogramie Roku czy Wirtualnych Gęślach, bo musiałoby być mnóstwo kategorii. Tobie się podoba taki zespół, a mnie inny, ale możemy usiąść i razem o tym porozmawiać, wymienić uwagi, coś przy okazji spożyć (śmiech). Dlatego potrzebne są koncerty, festiwale, gdzie można się spotkać, a nie jakaś chora rywalizacja. Jeżeli zajmujemy się muzyką odtwórczą, bo folk to jest muzyka, która inspiruje się czymś, co już kiedyś było w jakiejś innej formie korzennej, to nie oszukujmy się - możemy tylko zaśpiewać coś od tyłu albo od przodu albo od boku czy z innymi instrumentami, bo nowych nie wymyślimy (śmiech). Maciek Rychły czy Antek Kania to jedni z nielicznych (których znam), którzy sami robili nowe instrumenty… Ale to wszystko już kiedyś było, traktujmy więc to jako zabawę, jako wysyłanie do siebie dobrej energii. Apeluję do folkowych muzykantów, żeby się uzupełniać, a nie ścierać! Często jak gramy na festiwalach, to konferansjer zapowiada nas: Zespół Czeremszyna pochodzi z Podlasia, regionu, gdzie ścierają się różne kultury, a my zawsze odpowiadamy: Szanowny Panie, te kultury się nie ścierają, tylko od dawna współistnieją. Nie ścierajmy się, współistniejmy, dla każdego starczy miejsca. Rozmawiajmy o folku, jego szansach i zagrożeniach, tego na najbliższą przyszłość życzę wszystkim folkowcom i sobie, a co będzie później - mam nadzieję, że będzie wszystko dobrze! (śmiech)

Miało być słowo... dziękuję Wam za rozmowę!

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu