Wolę tworzyć muzykę

Rozmowa z Jolą Kossakowską, muzykiem Mosaik i Pochwalone
Anna Wilczyńska, 21 maja 2014
Jolanta Kossakowska
Fot. Tomasz Tarnowski
Miłośniczka muzyki dawnej i tradycyjnej, folku, ale i mocniejszych, punkowych brzmień. Jej pasja to historyczne instrumenty smyczkowe. Liderka grupy Mosaik, od trzech lat również w punk-folkowej, kobiecej formacji Pochwalone.

Spotykamy się po premierze i kilkunastu koncertach promocyjnych najnowszej płyty Mosaik "Całe szczęście". Od ostatniego wywiadu z Tobą minęły ponad trzy lata i wiele się zmieniło. Zacznijmy od początku - dlaczego zmieniliście nazwę?

Gramy razem prawie 7 lat. Najwyższy czas na zmiany, choćby drobne i symboliczne. Naszą nazwę wymawiano i pisano na różne sposoby. Postanowiliśmy wyjść naprzeciw tej spontanicznej różnorodności i zaczęliśmy pisać o sobie Mosaik. Tyle udało się nam ustalić, zanim, znużeni gadaniem, wróciliśmy do grania. Potem powstała też nowa strona internetowa naszego zespołu, już pod nową nazwą - www.mosaik.pl

Jakie marzenia przy tej płycie chcieliście spełnić, których nie mogliście zrealizować przedtem?

Naszym marzeniem było nagranie materiału wbrew różnym przeciwnościom losu. Żeby to zrobić, musieliśmy na tydzień oderwać się od wszystkiego: od spraw i ludzi. Trzeba było uciec na koniec świata. Tydzień spędzony z przyjaciółmi w pięknym miejscu na robieniu tego, co się kocha, to wielki dar od losu. Udało nam się pracować w spokoju, bez patrzenia na zegarek i stresu. Mosaik nagrywał na "setkę", czyli jak za dawnych, dobrych czasów. Często jest tak, że artyści nagrywając płytę już myślą, jak dostosować swoją muzykę, żeby spodobała się wydawcy i szerokiemu gronu odbiorców, żeby puszczali ją w radiu, żeby dobrze się sprzedawała. A my spełniamy swoje marzenie o uwolnieniu się od tych myśli. Po prostu graliśmy najszczerzej jak potrafimy.

Co dała Wam niezależność w wydaniu płyty?

Sami dopilnowaliśmy wszystkich szczegółów dotyczących nagrania i wydania. Poczuliśmy się przez to niezależni i wiemy, że materiał jest w pełni nasz i taki, jaki jest - bez ubarwiania i poprawiania w studiu, bez dogrywek. Właśnie w tym tkwi moc tego, czego Mosaik dokonał latem na wielkiej górze, na końcu świata. Dobrze jest robić coś, w co się wierzy tak po prostu, dla siebie i dla tych, którzy potrafią wsłuchać się i docenić naszą muzykę. Oczywiście wiara w to, że się uda, nie byłaby możliwa, gdyby nie pomoc przyjaciół, której doświadczamy na każdym kroku: w organizacji nagrań w polowym studiu Średniak Records i w procesie postprodukcji, zbieraniu funduszy na portalu polakpotrafi.pl, projektowaniu szaty graficznej i promowaniu całego przedsięwzięcia.

Czym się różni najnowsza płyta, "Całe szczęście", od ostatniej?

"Ludovava", pierwsza płyta Mosaik (jeszcze pod nazwą Mosaic) wydana w 2010 roku, jest rozbudowana pod względem struktury, przenikania warstw muzycznych, czasem bardzo subtelna. To staranna, przemyślana konstrukcja brzmieniowa. Dużo tam liry korbowej (Seba Wielądek, Maciek Cierliński) i śladowa ilość basu (gościnnie Bart Pałyga w utworze Afroberek). Druga płyta, “...a my do Betlejem” to zapis koncertu kolędowego w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, z udziałem Weroniki Grozdew-Kołacińskiej i Marii Bienias. Nagrania koncertowe to oddzielna historia.

Co takiego szczególnego jest w Waszej najnowszej produkcji?

Trzecia płyta Mosaik to w zasadzie bardziej wydarzenie niż wydawnictwo płytowe. Nagranie jest zapisem czegoś, co zadziało się w czerwcu ubiegłego roku. Materiał powstawał częściowo jeszcze w trakcie samych nagrań. Zaczęło się od porannego strojenia fideli, a skończyło nową piosenką. Brzmieniowo nowym ważnym elementem jest stała obecność basu (Bart Pałyga, grający na wspaku). Po lirze korbowej zostało wspomnienie. Zmienił się nawet sposób aranżacji i pracy w zespole. Często przez zbytnie dążenie do perfekcji płyty tracą coś nieuchwytnego. To coś jest odczuwalne, kiedy gra się tak, jak na koncercie - od początku do końca, bez dogrywek. Emocje są czymś, czego nie zastąpią studyjne czary. Słuchacz wychwyci emocje, jeśli nie uchem, to czymś innym. W naszym nowym materiale jest przestrzeń, wielka radość z bycia razem, swoboda i brak pośpiechu. Nie boimy się prostoty i długich nut. Jak już wspomniałam, "Całe szczęście" nagraliśmy na setkę, bez dogrywek. To duże wyzwanie. Wystarczy, że jednemu z muzyków siądzie koncentracja i trzeba nagrywać kolejną wersję utworu. A my - nawet wokale, mój i Zofii, nagrywaliśmy razem z instrumentami. I dało radę. W końcu Mosaik gra nie od wczoraj.

Najnowsza płyta wydaje się bardziej refleksyjna niż poprzednie, czy takie nastrojowe utwory Wam się bardziej podobają czy Wy lubicie tak grać, czy taki był klimat na tej górze?

"Całe szczęście" zawiera 11 utworów, które wybraliśmy z naszego repertuaru z ostatnich trzech lat. Jedynym kryterium była nasza przyjemność z grania. Odpadły utwory, które się za bardzo zestarzały, a zostały nowe i te, które przetrwały próbę czasu i wciąż nas kręcą. Faktycznie, na tej płycie utwory są po prostu długie. Chyba dlatego, że nigdzie nam się nie śpieszyło.

Jak odbierane są, wspomniane przez Ciebie, "długie nuty", na koncertach?

Moim zdaniem utwór muzyczny może mieć dowolną długość, byle nie był nudny. Jeśli przez 6 minut dzieją się ciekawe rzeczy i jest chemia między muzykami, publiczność to czuje i wchodzi w to. Zdarzają się choćby takie magiczne chwile, tuż przed oklaskami, kiedy wybrzmiewa ostatnia nuta utworu. Krótka chwila absolutnej ciszy, kiedy czas staje w miejscu.

To mit, że trzeba grać szybko i głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę. Dla mnie sztuką jest, żeby przykuć uwagę słuchacza na cały koncert. Tego nie da się zrobić samym efekciarstwem, bo efekty, owszem, najpierw olśniewają, ale potem szybko tracą blask. Byłam kiedyś na koncercie Transglobal Underground - dużo świetnej muzyki do tańca, imprezowa atmosfera. Ale wolna piosenka śpiewana niemal a cappella zrobiła na słuchaczach chyba największe wrażenie.

Skąd czerpiecie inspiracje - jak szukałaś materiału, czy tylko Ty wybierałaś utwory czy inni członkowie zespołu też?

Tak jak w przypadku poprzednich płyt, materiały źródłowe zbieram głównie ja. Natomiast cały zespół bierze udział w ich opracowywaniu. Wciąż nie możemy się wyrwać z Kurpiów i Lubelszczyzny. Wciąż inspiruje nas Orient, Bliski Wschód. W tej chwili zabieramy się za nowy materiał i nieco poszerzymy swoje horyzonty, ale jeszcze za wcześnie, żeby o tym więcej opowiadać.

Na najnowszej płycie sięgnęliście po utwory tradycyjne, które już były opracowywane przez folkowców, niektóre z nich nawet weszły do "kanonu" muzyki folk, jak np. "Jegodziny" w oprac. Mikołajów, "Baba w piekle" oprac. Kapeli ze Wsi Warszawa. Co Wy na to?

Zespoły, które zabierają się za muzykę tradycyjną, folk czy muzykę świata, to w pewnym sensie zespoły coverowe. Tworzymy nowe wersje pieśni i utworów, które już istnieją, w tradycji. Szukamy nowych, nieodkrytych pieśni, ale nie widzę powodu, żeby nie tykać tradycyjnych pieśni czy melodii, które opracował inny zespół współczesny. Jesteśmy twórczy, każdy z nas co innego dostrzeże w tych samych źródłach, każdy ma inne pomysły. Choćby "Jegodziny", pieśń oryginalnie śpiewana na Kurpiach, którą znam z archiwalnych nagrań Walerii Żarnoch. Styl Orkiestry i jej energia, zwłaszcza na koncertach, jest nie do podrobienia. Pomysł Mosaik na tę pieśń jest zupełnie inny. I to jest właśnie świetne - różnorodność. Tradycja jest dla nas wszystkich inspiracją, która może podążyć w wielu kierunkach.

Jak wygląda u Was praca nad płytą? Czy macie jakiś śpiewaków na wsi, do których jeździcie i od których się uczycie?

Utwory na płytę "Całe szczęście" powstawały w ciągu ostatnich trzech lat. A pieśni zaczerpnęliśmy głównie z archiwów. Niektóre z utworów bardzo się zmieniały, zanim przybrały ostateczny kształt. Chyba najdłużej graliśmy "Rano, rano" (premiera na festiwalu Ethno Port 2010), do którego w zeszłym roku Mikołaj Walenczykowski nakręcił piękny klip. Widać tam okoliczności przyrody, w których nagrywaliśmy "Całe szczęście". Można też zobaczyć, jak wyglądało nasze polowe studio nagrań na strychu i podpatrzeć Mosaik przy pracy.

Jakie są Wasze wrażenia po koncercie urodzinowym w Progresja Cafe?

Koncert urodzinowy był bardzo udany (koncert ten odbył się 27.03.2014 - przyp. red.]. Przede wszystkim świętowaliśmy to, że udało nam się ze sobą wytrzymać przez te 7 lat. Mamy plany na przyszłość, więc jest nadzieja, że dotrwamy do kolejnych urodzin. Oby były równie udane. Publiczność dopisała, atmosfera była świąteczna, ale daleka od oficjalnej. Po koncercie częstowaliśmy wszystkich upieczonym przez nas ciastem z jegodzinami, a podczas spontanicznego jam session wykonaliśmy nawet utwór, który graliśmy na Nowej Tradycji w 2007 roku.

Jakie są najbliższe plany zespołu Mosaik?

Jak już wspomniałam, bierzemy się za nowy projekt w poszerzonym składzie. Chcielibyśmy go zaprezentować już latem, podczas któregoś z festiwali, na które zostaliśmy zaproszeni. Lipiec będzie dla nas pracowity. Wystąpimy między innymi na Colour Meeting Festival w Czechach, na Podlaskiej Oktawie Kultur w Białymstoku, na Rozstajach w Krakowie i na Globaltice, gdzie poprowadzimy również warsztaty. Jesienią pokażemy się na Litwie na Suklegos Festival oraz jako jedyny polski zespół zagramy na Musicport Festival w Wielkiej Brytanii. Cieszymy się, bo wystąpimy w bardzo zacnym gronie. Póki co, nie planujemy udziału w żadnym "talent show".

Grasz także w zespole Pochwalone - co Ciebie pociąga w nurcie punkowym czy też punk-folkowym?

Pochwalone to zespół, który założyliśmy z muzykami, z którymi spotkaliśmy się w ramach projektu R.U.T.A. Zaczęło się od poszukiwań tekstów tradycyjnych dotyczących kobiet, wraz z Anią Mamińską i Niką, a rozrosło do kipiącej energią płyty "Czarny war" (zaangażowało się w nią wiele utalentowanych osób) i zaowocowało koncertami na salonach i skłotach. Punk i muzyka tradycyjna mają ze sobą sporo wspólnego. To prostota, niezwykła energia i mocny przekaz. Pochwalone to dla mnie jeden z najważniejszych projektów. Muzycznie i emocjonalnie.

Jaki jest odbiór muzyki i przekazu zespołu - zwłaszcza w mniejszych miejscowościach i na wsiach?

Pochwalone koncertowały w różnych miejscach. Grałyśmy i dla wiernych fanów, i dla ludzi, którzy nigdy chyba nie zetknęli się z taką muzyką. Na mnie duże wrażenie zrobił koncert dla kobiet w areszcie śledczym. Grałyśmy też w małych miejscowościach. Przyjmowano nas zawsze dobrze. Chciałabym wierzyć, że takie chwile mogą - w małym stopniu, ale jednak - zmieniać świat. Inaczej chyba nie warto zabierać się za robienie muzyki.

Dlaczego zaczęłaś grać w Pochwalonych, a zaprzestałaś w projekcie R.U.T.A.?

W muzyce, jak w miłości, sytuacja jest dynamiczna. Bywa, że drogi się rozchodzą. Spędziłam z R.U.T.Ą. na scenie dwa lata, byłam od samego początku w składzie, współtworzyłam muzykę. Poznałam wspaniałych ludzi. Nagraniu pierwszej płyty towarzyszyła niesamowita euforia. Zresztą, wrzenie, jakie wywołało "Gore!", mówi samo za siebie. Również wtedy zaczął kiełkować pomysł wyśpiewania folkpunkowych pieśni kobiecych, który zaowocował powstaniem Pochwalonych. Po nagraniu drugiej płyty z R.U.T.Ą. zajęłam się już tylko Pochwalonymi i bliską mi tematyką. Mój wkład muzyczny jest tu nieporównywalnie większy.

Jesteś zapraszana do udziału w międzynarodowych projektach muzycznych i festiwalach, takich jak Baltic Masters, Euro-Med Festival. Na czym polegały te warsztaty?

Baltic Masters (Dania) i Euro-Med (Węgry, Serbia, Polska) to nie warsztaty, tylko projekty mające na celu zetknięcie muzyków z różnych krajów, stworzenie im wyśmienitych warunków do wspólnej pracy i zaprezentowaniu efektów na koncertach. Zostało mi dużo fajnych wspomnień, ciekawe kontakty, trochę nagrań i wiara w to, że efekty takich muzycznych połączeń bywają zaskakujące. Takie projekty to też okazja, żeby wyrwać się z rutyny i sprostać nowym wyzwaniom. To lubię. Chciałabym mieć ku temu więcej okazji.

Który z tych wyjazdów był najciekawszy?

Trudno mi powiedzieć. Z perspektywy czasu myślę, że jednak najwięcej dał mi solowy koncert, który zagrałam w Danii na maleńskiej wyspie Haelnes dla studentów uniwersytetu ludowego i lokalnej publiczności. Tylko ja, mój głos i skrzypce. Rzadko zdarza się aż tak skupiona i uważnie słuchająca publiczność. Na koniec śpiewaliśmy razem z Duńczykami polskie piosenki z chóralnym "oj, dana dana!" Do późnej nocy rozmawiałam ze słuchaczami o muzyce, o tradycji i nie tylko. Koncerty solowe to ogromne wyzwanie. I bardzo pouczające.

Najpierw działałaś w zespołach muzyki dawnej. Co sprawiło, że nagle zauważyłaś, że istnieje folk i zainteresowałaś się tym nurtem muzyki?

Zawsze fascynowała mnie muzyka z różnych zakątków świata. Ale musiałam jej dużo poznać i nazbierać, podróżując i studiując, zanim odważyłam się sama za nią zabrać. Na początku interesowała mnie głównie muzyka średniowiecza i to, że nie wiemy, jak brzmiała. Możemy się tego tylko domyślać. Twórcza rekonstrukcja tak starej muzyki daje wielkie możliwości. Często jedyne, czym dysponujemy, to kilka nut, zapis krótkiej melodii. Mamy też instrumenty, które też są twórczymi rekonstrukcjami na podstawie średniowiecznej ikonografii. Nie wiemy, jak naprawdę brzmiały. Nie wiadomo do końca, jak mogły wyglądać aranżacje. I tu zaczyna się przygoda - trzeba improwizować. Muzyka tradycyjna to też muzyka dawna, tyle że oparta głównie na źródłach ustnych, dlatego również nie wiemy, jak jest daleka od oryginału. Zresztą, ja zajmuję się muzyką po to, żeby ją tworzyć i odkrywać na nowo. Próby wiernej rekonstrukcji pozostawiam innym.

Czy grywasz nadal z zespołami muzyki dawnej czy już całkiem przeszłaś na etno-folkową stronę mocy?

W chwili obecnej nie gram muzyki stricte dawnej. Bardziej interesuje mnie muzyka współczesna. Z wielką przyjemnością wspominam koncerty z Kwadrofonikiem - wykonania utworu Steve'a Reicha "Music for 18 Musicians". A co do etno-folkowej strony mocy - myślę, że wciąż sporo jest po tej stronie mocy do powiedzenia, czego dowodem jest wysyp świetnych polskich płyt folkowych w ostatnich miesiącach. Aż się chce nagrać kolejną, żeby do tej zacnej puli dorzucić swoich parę nut.

Podczas studiów w Warszawie i Hamburgu specjalizowałaś się w muzyce Kościoła Etiopskiego. Brzmi to bardzo egzotycznie, czy możesz powiedzieć o tym coś bliżej? Czy dalej się tym zajmujesz?

Tak, napisałam pracę magisterską o świętym Jaredzie, legendarnym twórcy muzyki Kościoła Etiopskiego. Uniwersytet w Hamburgu dawał sporo możliwości wyjazdowych studentom Orientalistyki. Skorzystałam z takiej okazji, żeby spędzić parę miesięcy, jeżdżąc po Etiopii z plecakiem i dyktafonem. To była wielka przygoda. Jednak materia sama w sobie - bardzo wymagająca. Ci, którzy decydują się na wykonywanie etiopskiej muzyki sakralnej, poświęcają wiele lat, żeby się jej nauczyć. W porównaniu z nimi moja wiedza o tej muzyce jest, delikatnie mówiąc, pobieżna. Po zakończeniu studiów stanęłam przed wyborem: robić doktorat w Niemczech czy wrócić do Polski i do grania muzyki. Nigdy nie wybieram łatwiejszej drogi. Zrezygnowałam ze ścieżki naukowej, żeby wrócić do muzyki. Po prostu wolę tworzyć muzykę, zamiast ją opisywać.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu