Też gramy jazz

Rozmowa z Januszem Prusinowskim, liderem zespołu Prusinowski Trio
Kamil Piotr Piotrowski, 11 czerwca 2014
Uczeń wiejskich muzykantów. Skrzypek, akordeonista, pieśniarz, kompozytor i nie tylko. Miłośnik tradycji i kultury ludowej, organizator i dyrektor festiwalu Wszystkie Mazurki Świata, propagator muzyki tradycyjnej, działacz społeczny.

Jesienią ub. r. odbyliście trasę w USA, gdzie bardzo chwalono wasze koncerty, ukazały się liczne recenzje, a w Polsce kompletnie tego nie zauważono. Jak doszło do tego wyjazdu?

Nasza „przygoda z Ameryką” zaczęła się trzy lata temu. Pierwszy raz odwiedziliśmy ten kraj w 2010 r, wzięliśmy udział w dwóch dużych koncertach w ramach obchodów Roku Chopinowskiego. Koncert prowadził Krzesimir Dębski, wystąpiło w nim wielu świetnych muzyków, głównie jazzowych, a my otwarliśmy go mazurkami i kujawiakami. Wystąpiliśmy wtedy w dwóch szczególnie prestiżowch salach, znanych na całym świecie – w Chicago Symphony Hall oraz w Carnegie Hall w Nowym Jorku. Zostaliśmy tam pozytywnie zauważeni i wtedy też nawiązaliśmy współpracę z Instytutem Polskim w Nowym Jorku, efektem czego była ubiegłoroczna, wrześniowo-październikowa trasa po USA.

Kto był zaangażowany w organizację tak dużego przedsięwzięcia?

Głównym organizatorem był Instytut Polski z Nowego Jorku. Bardzo napracowała się nasza wspaniała menadżerka Joanna Wiedro. W organizacji części koncertów pomógł nam przyjaciel i miłośnik muzyki polskiej – rodowity góral – Szymon Woźniczka. Ważne było też wsparcie Konsulatu Polskiego w Los Angeles. Mieliśmy także amerykańskiego agenta. 

Pomogli nam również Vołosi, którzy przekazali nam część swojej (niedoszłej wtedy do skutku) trasy koncertowej – jeszcze raz dziękujemy!  

Przejechaliście Stany wzdłuż i wszerz. Ile zagraliście koncertów, w jakich miejscach, dla jakiej publiczności?

Tak to prawda, latania i zmian stref czasowych było sporo. Zagraliśmy ponad 20 koncertów, m.in. w Bostonie, Nowym Jorku, San Francisco, Chicago, Madison, San Diego, Los Angeles, Waszyngtonie, Richmond, Bloomington i wielu innych miejscowościach. Występowaliśmy na najważniejszych festiwalach muzyki tradycyjnej, folkowej (np. Richmond Folk Music Festival) czy world music, odbywających się w tamtym czasie. Poza tym graliśmy w szkołach muzycznych, na Uniwersytetach, w znanych klubach jazzowych, a nawet w domach prywatnych – znane z Polski doświadczenie!

Jakie wrażenia, myśli, spostrzeżenia przywieźliście z tej podróży?

Myśli i wrażeń, spostrzeżeń było bardzo dużo, bo trafiliśmy z naszą muzyką do bardzo wielu różnorodnych społeczności. Zdarzało nam się grać dla widowni, gdzie średnia wieku była wysoka, ale też dla młodych...

Graliście też w klubach i na festiwalach jazzowych, skąd taki wybór?

Trzeba zacząć od tego, że czym innym jest jazz w Ameryce, a czym innym w Europie. Okazało się, że my też w pewnym sensie gramy jazz. Jeśli mówimy o jazzie w wydaniu amerykańskim, to rzeczywiście, nasza muzyka nie jest jazzem, ale gdy spojrzeć na jazz nieco ogólniej, jako na muzykę improwizowaną, to przecież w tym co my gramy, mazurkach, czy w ogóle w muzyce tradycyjnej centralnej Polski, jest bardzo dużo miejsca na improwizacje. Dlatego dobrze nam się gra z muzykami jazzowymi i dlatego zaprasza się nas na imprezy jazzowe. Koncertowaliśmy w bardzo znanym „Yoshi’s Jazz Club” w San Francisco, otwieraliśmy „European Jazz Festival” w Los Angeles (z bezpośrednią transmisją w jakiejś poważnej stacji TV), graliśmy w klubie „Drom” w Nowym Jorku. Wszędzie byliśmy bardzo dobrze przyjęci.

W Ameryce są środowiska gdzie o polską kulturę się dba, gdzie słychać mowę polską i muzykę, i to dość głośno. Trafiliście w takie miejsca?

Tak. W Bloomington poznaliśmy grupę polskich naukowców z Indiana University – związanych duchowo z Polską, którzy zadawali nam pytania świadczące o świetnej znajomości spraw muzycznych. Mieliśmy też bardzo ciekawe i piękne spotkanie z polskim zespołem ludowym „Krakowiak” w Bostonie. Przyznam, że trochę się tego spotkania obawiałem mając o zespołach pieśni i tańca wyobrażenie takie, jakie mam. Mile byłem zaskoczony, bo okazało się, że zespół, który powstał w 1936 roku, nie jest grupą estradową, tylko grupą osób, która spotyka się regularnie na wspólne śpiewy i tańce. To było wspaniałe doświadczenie.
Niezwykłym wspomnieniem jest też pobyt na wystawie poświęconej Janowi Karskiemu. Tam z kolei poznaliśmy Polaków z emigracji wojennej – inne pokolenie, inne doświadczenia. Oni nie mieli już po co wracać do Polski po wojnie. Byli bardzo stęsknieni za wszystkim co przypominało im ojczyznę…

Co najbardziej utkwiło w Twojej pamięci, jakie wspomnienia będziesz stamtąd wywoływał najczęściej?

Wspaniała przyroda – obydwa oceany, wąwozy i pustynie. Ogromna przestrzeń, którą czuje się dopiero gdy się ją pokonuje wzdłuż i wszerz. Spotkania i przyjaźnie – zarówno z osobami zza wody jak i choćby z zespołem Dakha-Brakha, z którym mijaliśmy się w różnych punktach trasy, żeby w końcu się zaprzyjaźnić. W ostatnich miesiącach to oni przekazywali relacje z kijowskiego Majdanu.
Ważne były także koncerty. W Akademii im. T. Munka w Los Angeles dla koneserów jazzu, w „Kennedy Center” w Waszyngtonie, gdzie koncerty odbywają się codziennie, a publiczność jest bardzo dobrze wyedukowana muzycznie, ciekawa różnych kultur. Albo ten w Szkole Muzycznej w San Diego, gdzie młodzież przetańczyła przy naszej muzyce cały koncert i to między fotelami sali kinowej, więc wyobraź sobie jak to wyglądało.

Taka podróż nie może nie inspirować do nowych projektów. Macie jakieś pomysły, które chcielibyście zrealizować np. w Stanach?

Bardzo nam się podobały koncerty na uniwersytetach. Chcielibyśmy stworzyć program, by pokazać, może uczyć młodzież akademicką w USA polskiej muzyki tradycyjnej. Gdyby się to udało, to wrzucilibyśmy swoje ziarno do poważnego systemu.

Życzę zatem powodzenia i dziękuję za rozmowę.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu