Nadszedł czas buntu!

Rozmowa z Maćkiem Szajkowskim, muzykiem Kapeli ze Wsi Warszawa
Kamil Piotr Piotrowski, 25 lutego 2011
Maciej Szajkowski
Fot. Kamil Piotrowski
Muzyk, politolog, producent, wydawca, dziennikarz, manager. Redaktor muzyczny Polskiego Radia, współpracownik Radiowego Centrum Kultury Ludowej. Założyciel i muzyk Kapeli ze Wsi Warszawa. Popularyzator muzyki etnicznej.

Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?

Moje początkowe, muzyczne fascynacje to nie był folk. To był punk-rock. Choć to w sumie też folk, tylko miejski! Urodzony na warszawskiej Pradze, wychowany na robotniczym Targówku, nie mogłem słuchać innych dźwięków. Ale pierwszą moją kapelą były raperskie "Zapaszki spod paszki" - krzyczeli tam Huskins, Golarz Filip alias Don Pedro, Krępek, Rudy, Fafik i Bobek - pisałem pierwsze teksty. Inspiracją było życie na Targówku - stołecznym Brooklynie. Szczeniackie, cudowne lata. Później pojawiły się już punkowe "The Bidet" i "Wał Kardana". W szkole średniej poznałem ekipę "Anti S.U.". Zaprosili mnie do zespołu. To była świetna załoga - z biglem i pomysłami - Wiśnia, Kri Kri, Wasyl, Maczuga. Grali już koncerty z grubymi tuzami. Później Anti S.U. zamieniliśmy w "Antidotum" i zaczęło się granie na maksa. Gdzieś w 1992 r. Robert Brylewski ("Armia", "Brygada Kryzys", "Izrael") zaprosił nas do "Złotej Skały". Najlepsze wtedy studio w Warszawie. Razem z Markiem Grzesikiem i Smokiem nagraliśmy demo - "Katharsis". Za zupełną darmochę, bezinteresownie, co w tamtych latach nie było jeszcze takie rzadkie... Robert wydał kasetę. W "Złotej Skale" nagrał ok. 300 załóg. Dla nas to był przełom.

Od samego początku sporo się działo muzycznie u ciebie. Powiedz jak zdobywaliście wtedy muzykę, jak docieraliście do źródeł, inspiracji?

W tamtych czasach nie było to tak łatwe jak dziś. Wymienialiśmy się tym, co kto miał i przegrywaliśmy. Muzę nagrywaliśmy też z radia, m.in. z audycji trójkowych Marka Wiernika. Ludzi poznawałem w różnych miejscach. Na przykład na obozie sportowym kolega opowiedział mi o swojej koleżance Ani - załogantce z Mokotowa. Po powrocie zadzwoniłem do niej ni stąd ni zowąd i powiedziałem: słuchamy podobnej muzyki. Wtedy tylko nieliczni, wtajemniczeni mieli dostęp do punk rocka... Zaproponowałem spotkanie. Ona była z jednego końca Warszawy, ja z drugiego. Spotykaliśmy się pod Zygmuntem na Starówce i wymienialiśmy kasetami (jak dilerzy - śmiech). Poznałem tak Pietie z "QQRYQ", do którego jeździłem na Żoliborz, albo - Piotra Żyłkę, który miał mnóstwo kaset nagranych na festiwalach w Jarocinie. To były prawdziwe skarby.

Dlaczego?

W tamtych czasach dostęp do płyt z Zachodu mieli nieliczni. Na przykład Maciek Góralski (Brygada Kryzys) czy Kazik Staszewski bywali w Londynie i przywozili je stamtąd. Sporo można było trafić na giełdzie winyli w "Hybrydach", ale dla nas były za drogie... byliśmy przecież nastolatkami! Dlatego jak ktoś miał oryginalne winyle, albo kasety z Jarocina to był guru.
To, co działo się w muzyce w Polsce lat 80. to był ewenement. Chyba najpłodnieszy okres w naszej współczesnej historii. Setki zespołów grały różną muzykę a każdy z nich miał coś do powiedzenia. Te zespoły bywały w Jarocinie, ale nie słychać o nich było w mediach. Ci, co mieli przenośne magnetofony zabierali je i nagrywali. Takie swoiste badanie terenowe, ale nagrania były wtedy prawdziwą gratką. Dziś to wraca - pojawiły się świetne książki opisujące początki muzycznego podziemia - np. "Poroniona Generacja?" - Krzyśka Grabowskiego, czy "Generacja” - Marcina Wasążnika i Roberta Jarosza. Czekam na płyty z jarocińskimi zespołami, które ma wydać Sławek Pakos, wyd. "W moich oczach".

Co dały ci te punkowo-rapowe doświadczenia?

Dały mi poczucie, nie… pewność tego, że muzyka musi być treścią mojego życia. Cokolwiek bym nie robił w życiu, musi się to obracać wokół muzyki. Nauczyły mnie też otwartości na innych. Ale też nie bania się by okazywać sprzeciw, gdy się z czymś nie zgadzam. Wiesz, gdy słuchało się takich kapel jak Dezerter, który wtedy śpiewał teksty, za które można było pójść siedzieć na wiele lat, to nie można było wyrosnąć na zamkniętego w sobie, oderwanego od świata i obojętnego na to, co się w nim dzieje człowieka. Ten światek punkowo-anarchistyczny był taką enklawą ludzi wyzwolonych, pełnych buntu ale też świadomomych tego, przeciw czemu i komu się buntują.

A jak trafiłeś do folku?

Stało się to mniej więcej na początku lat 90. Studiowałem dziennikarstwo. Uznałem, że by sprawdzić się później w radiu, trzeba najpierw umieć posługiwać się słowem pisanym. Koledzy uderzali do modnych redakcji na praktyki, ja przekornie wybrałem "Nową Wieś". To ten magazyn reakcji chłopskiej (śmiech) publikował pamiętne foty moich bohaterów - "Rejestracji", "SS 20", "WC" i innych... Zaczęły się wyjazdy na wieś, pisanie reportaży, a z czasem spotkania z ludowymi muzykantami. Odkrywałem świat nieznany, totalnie egzotyczny, a tak bliski. Zacząłem pisać o muzyce ludowej i muzykantach. O world music nikt wtedy nie słyszał, nie było też zbyt wielu festiwali folkowych.
Poznałem też środowisko związane z "Orkiestrą pod Wezwaniem św. Mikołaja", jednego z najważniejszych w historii polskiej sceny folkowej zespołu. To, jak dziś ona wygląda, jest dużą zasługą Mikołajów. Zacząłem też poszukiwać innych źródeł, odkryłem muzykę indyjską. Jak Jah objawił mi się Nusrat Fateh Ali Khan - mistrz qawwali, artysta o niespotykanej mocy. Poznałem Marię i Antoniego Pomianowskich i ich zespół "Raga Sangit". Zacząłem u nich bywać, brać pierwsze lekcje. Powstała "Yuva Shaktti", zespół młodych, zafascynowanych dźwiękami ze Wschodu ludzi, którzy grali swobodne impresje Orientu. Z tego grania wyłoniła się później "Kapela ze Wsi" - ludzie pytali, z której? (śmiech).

Czy tworząc Kapelę czułeś, że oto tworzy się coś nowego, wyjątkowego?

Absolutnie nie. Nas po prostu pasjonowało granie. Sam projekt wykonywania muzyki polskiej, ludowej w miejskim kontekście, z inną filozofią, nowym jej interpretowaniem był eksperymentem. Graliśmy sobie niezobowiązująco aż tu pewnego dnia przyszło zaproszenie na koncert, potem kolejne. Na tych koncertach ludzie bili brawo. To było szokujące. Postanowiliśmy zgłosić się do pierwszej edycji Festiwalu "Nowa Tradycja". Coś tam wygraliśmy. Poznaliśmy ekipę RCKLu, w tym Włodka Kleszcza. Początkowo był nieufny, ale Ania Jakubowska wykonała do niego telefon - "panie Włodku - zrób pan coś z nami”... hehe, a Włodek - "czemu nie". Powiedział: "na początku zmienimy nazwę na Kapela ze Wsi Warszawa. My: "w sumie, przecież to prawda". Kolejny krok to było nagranie płyty. To była ciężka praca z próbami, które Włodek dokładnie ogarniał. Granie w mojej klitce na Bagnie po 5 godzin dziennie. I studio S4 - expresowa produkcja - materiał nagraliśmy w 6 godzin. Zaczęły się koncerty. Punktem przełomowym dla nas był pierwszy wyjazd do Niemiec – festiwal w Rudolstadt. To, co tam zobaczyliśmy, usłyszeliśmy nie dało się do niczego, co znaliśmy porównać. Tam był totalnie inny muzyczny świat.

Już za moment premiera twojego autorskiego projektu "R.U.T.A" i płyty "GORE. Pieśni buntu i niedoli". Z pierwszych przecieków wynika, że jest to płyta, która wyrasta z wielu twoich dotychczasowych doświadczeń, nie tylko muzycznych. Kiedy pojawiła się po raz pierwszy myśl o takim projekcie?

Szukając materiałów dla Kapeli dokonywaliśmy selekcji. Pierwsze trzy płyty to były tematy przekazane bezpośrednio przez muzykantów. Na zasadzie "mistrz-uczeń" albo raczej "muzykant-adept" uczyliśmy się tego tradycyjnego repertuaru. Chcieliśmy uniknąć źródeł pisanych - do nich zawsze można wrócić, a świat starych mistrzów odchodził do przeszłości na naszych oczach. Wtedy też pojawiły się pierwsze pieśni chłopskiego buntu. "Żurawie“ są takim przykładem, ale nie było ich za wiele. Kilka lat temu Kapela ze Wsi Warszawa ograniczyła liczbę koncertów. Miałem więcej czasu na odrobienie zaległości i nowe projekty. Zacząłem poważniejsze badania tematu, gromadziłem literaturę, przeszukiwałem antykwariaty, aukcje, stare wydawnictwa. Zdobyłem m.in. "Historię chłopów polskich" Aleksandra Świętochowskiego, oryginalne wydanie Poznań - Lwów z 1923 r. w introligatorskiej oprawie. To powinna być obowiązkowa lektura każdego Polaka. Jako antidotum na sienkiewiczowski heroizm i tę toksyczną psychozę romantycznej ofiary. W poszukiwaniach pomagał mi Mateusz Dobrowolski, który wykonał benedyktyńską pracę w bibliotekach. Dużą czujność wykazała też Olga Mędrzejewska aka "OlO".

A muzycznie, kiedy ten projekt nabierał kształtów?

Od początku założyłem, że będzie on utrzymany w kanonie hardcore-punk. Uważam, że w tej stylistyce najlepiej można oddać przekaz tych pieśni. Instrumentarium musiało być akustyczne, oparte na fidelach, bo dla mnie są one takimi gitarami elektrycznymi dawnych wieków. I bębny, dużo różnych bębnów, kotłów. Za aranżacje zabrał się Kamil Rogiński z "Orkiestry Rivendell". Przyjeżdżał do mnie w weekendy aż z Lubina i wspólnie ogrywaliśmy te tematy.

Jak tworzył się zespół, kto oprócz wspomnianego Kamila wziął udział w nagraniach?

To było chyba najłatwiejsze zadanie. Komu bym nie przedstawił pomysłu, ten od razu zgadzał się na współpracę. Chętnych było więcej niż mogłem zaprosić. Chciałem, by wokalistą tego projektu był ktoś rozpoznawalny, charakterystyczny. Zagadałem do "Smalca" (lider punkowego zespołu "Zielone Żabki"). Zgodził się od razu. Ale później zobaczyłem na żywo "Moskwę" i przeżyłem olśnienie. Już nie wyobrażałem sobie tej płyty bez "Gumy" (Paweł Gumola). Moskwa zagrała fenomenalny koncert na 25 leciu Armii. Podszedłem, zagadałem, Guma okazał się skromnym, kontaktowym i czujnym zawodnikiem. Od razu widać było - starą szkołę. "Robala" (Robert Matera - Dezerter) czy "Spiętego" (Hubert Dobaczewski - Lao Che) nie trzeba było długo przekonywać. Podobnie przyjaciół z Orkiestry Rivendell, Mosaic, Maćko Korby czy wreszcie Kapeli Ze Wsi Warszawa. Miłym zaskoczeniem i wyróżnieniem jest dla mnie zgoda na udział w nagraniach i koncertach "Niki" z Post Regimentu. Przez 10 lat rzadko udzielała się muzycznie i zgadzała na udział w innych projektach. A Nika to jest shakti - siła, moc, wulkan energii, kreacji i pomysłów. Dla niej myślę o side projekcie "RUTA - FEMINA" - tylko z dziewczynami na wokalach.

Praca dobiegła końca, za chwilę premiera. Co czujesz, czy zrealizowałeś to co chciałeś?

Po raz pierwszy od dawna jestem zadowolony z tego co powstało. Czuję, że ludzie chyba czekali na taką płytę, na pokazanie tego "niegrzecznego" folku. Muzyka ludowa to nie tylko ładne śpiewy i żywe tańce, to także krzyk o krzywdzie, biedzie, niesprawiedliwości. Pieśń była jedyną możliwością do wyrażania uczuć, okazywania buntu. Była jedyną przestrzenią wolności. Od samego początku "R.U.T.A." spotkała się z życzliwością nie tylko muzyków ale i środowiska. Czułem ogromne wsparcie i zaangażowanie, wiedziałem że nawet gdyby mi przeszła ochota to zespół nie pozwoliłby na przerwanie projektu.

Zobaczymy teraz jak przyjmą to ludzie...

Mogą posypać się gromy, ale mam to gdzieś, swoje powiedzieliśmy. Opisy, cytaty, stare grafiki - to wszystko będzie dodane do płyty, by nie została ona odczytana fałszywie.

???

Na płycie znalazło się 17 utworów, każdy opowiada inną historię, wyrasta z innej energii. To radykalna odpowiedź na to, co dziś dzieje się w Polsce i na świecie.

To płyta chyba trafia w swój czas?

Patrząc na Bliski Wschód, Afrykę, Grecję i za chwilę inne kraje - chyba tak. Sytuacja dojrzała do tego by taka R.U.T.A. wybrzmiała. Pewien świat musi się skończyć, nadszedł jego schyłek, nadchodzi kres epoki oraz naturalnie - czas buntu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu