Jesteśmy zespołem nowej ery

Rozmowa z Mikołajem Rybackim z zespołu Percival
Kamil Piotr Piotrowski, 7 października 2019
Percival Schuttenbach
Fot. Marcin Somerlik
Malarz, rysownik, manager, muzyk i kompozytor, producent muzyczny, fan nowych technologii, zwłaszcza internetu i miłośnik fantastyki i fantasy. Popularyzator muzyki folkmetalowej, folkowej, etnicznej i kultury dawnych Słowian.

Jak to się stało, że zespół folkowy znalazł się na okładce pisma zdecydowanie nie muzycznego czyli Nowej Fantastyki?

Przyznam się, że do końca nie pamiętam (śmiech). To było przy okazji wywiadu dotyczącego naszych nagrań do gry „Wiedźmin 3 - Dziki Gon” i koncertów z tym związanych  z projektem „Wild Hunt Live”.

A zdajesz sobie sprawę, że to ewenement, bo w ciągu ostatnich kilku lat tylko raz na okładce tego pisma pojawiły się realne postacie (dalej nie sprawdzałem, ale założę się, wcześniejsze nie są inne). Zawsze to była grafika lub kadr z filmu. Nie wiem, sprawdzę jeszcze, czy nie jesteście pierwszymi realnymi bohaterami okładki?

Naprawdę? Przyznam, że nie zdawałem sobie sprawy, ale jak o tym mówisz to faktycznie nie pamiętam okładki innej, niż rysunek czy fotos z filmu. Znowu czuję się bardzo doceniony i dumny.

Ciekawe jest też to, że Percival nie jest przecież jedynym zespołem folkowym z Polski, który nagrywał muzykę do gry „Wiedźmin”, a jednak to wy na tej okładce jesteście…

Tak, zgadza się. Do części trzeciej muzykę nagrywało sporo zespołów.

Do innych części też, o ile pamiętam swoje epizody miały grupy Duan, Beltaine…

Różnica była chyba taka, że przy częściach 1 i 2 muzyka tych oraz innych zespołów (jak np. Vader) była wykorzystana tylko do celów reklamowych. My, i znany też fanom Żywiołak, którego muzykę też znajdziecie w „Wiedźminie”, użyczyliśmy naszych utworów już do ilustracji akcji w samej grze.

Jak powiedziałeś w grze znalazło się dużo dobrej muzyki, różnych zespołów, ale będę drążył dalej, jednak Nowa Fantastyka uhonorowała Was zdjęciem na okładce. Dlaczego złamali dla Was odwieczną regułę ilustracji okładek?

Sam „Wiedźmin” – cykl książek Andrzeja Sapkowskiego oraz premiera gry – to dla fanów fantastyki i czytelników „Nowej Fantastyki”, do których sam się przecież zaliczam od dzieciństwa, to był temat w tamtym czasie bardzo gorący. Podejrzewam, że zostaliśmy zauważeni przez redakcję i wyróżnieni tym zaproszeniem, ponieważ w grze tej naszej muzyki jest bardzo dużo i co ciekawsze, jest bardzo charakterystyczna, bo nagrana na dość nietypowych instrumentach. Jeden z nich jest nietypowy nawet na skalę światową (śmiech!).

A dwa, że te utwory, z których część to nasze kompozycje, jakoś tak przypadły graczom i fanom „Wiedźmina” do gustu. Gdy gramy je teraz na koncertach, są one bardzo rozpoznawalne, czego przykładem jest ludowa pieśń bułgarska, która już chyba na zawsze zostanie łączona z Wiedźminem. Nie wiem co na to sami Bułgarzy…

Ciekawi mnie jeszcze jak doszło do tej sesji zdjęciowej, której efekt możemy oglądać na wspomnianej okładce Nowej Fantastyki, ze stycznia 2018 r.? To była jakaś poważna sesja?

To jest zdjęcie z sesji, którą zrobiliśmy sobie sami, na własne potrzeby, na Zamku Grodziec. Nie mieliśmy wtedy żadnych zdjęć, akurat to był okres, gdy nam się skład zmienił, więc zrobiliśmy sobie taki plener, by mieć jakieś materiały do promocji. Autorem jest nasz nadworny fotograf i twórca naszych filmów na YouTube, człowiek renesansu, menedżer, prezenter wizualizacji na koncertach  – Marcin Somerlik.

Zatem przejdźmy do tego znaczącego w waszej karierze wydarzenia czyli nagrań muzyki do gry i współpracy z CD Projekt. Jak trafiliście w ogóle do projektu?

Zdziwisz się, ale bardzo prosto. Napisali do nas maila z zapytaniem czy byśmy chcieli (śmiech). Potem nastąpił szereg ustaleń, przygotowań, spotkań…

Kiedy to było?

Gdzieś w 2012/2013 roku. Ale jak się później okazało, to mogliśmy w tym projekcie wziąć udział o wiele wcześniej…

Zaintrygowałeś mnie…

Otóż, gdy już byliśmy po słowie, w trakcie przeglądania korespondencji mailowej w poszukiwaniu czegoś tam natrafiłem na maila z CD Project jeszcze z czasów przygotowań do wydania pierwszej części gry, w którym też nas zapraszali do współpracy, tylko ja tego maila przeoczyłem...

Żartujesz?!?

Nie (śmiech). Naprawdę. Mogliśmy z naszą muzyką zaistnieć już w jedynce. Ale z perspektywy czasu myślę, że nie ma czego żałować. Po prostu tak miało być. Poza tym lepiej być w trójce, niż w jedynce (śmiech).

Jak się przygotowywaliście do tego wyzwania. Czy mieliście jakiś pomysł na muzykę do gry?

Nie, gdyż na początku była rozmowa tylko o wykorzystaniu tego, co już mieliśmy do tej pory nagrane: czterech wydanych przez nas płyt. Były one nagrywane właściwie tylko na potrzeby własne. Jakościowo to były takie nieco lepsze dema. Sami je wydaliśmy, ja je miksowałem, a nagrania odbywały się u mnie w pokoju (śmiech). Dopiero potem Marcin Przybyłowicz wpadł na pomysł byśmy jeszcze coś dograli. Okazało się to na tyle fajne, że nagraliśmy co najmniej jeszcze raz tyle materiału.

Czy ten dogrywany materiał to były już Wasze kompozycje czy dalej inspirowaliście się muzyką ludową?

To były takie nasze improwizacje na temat. Mieliśmy bardzo komfortowe warunki do pracy – zawsze to podkreślam we wszystkich wywiadach – które dawały nam dużą swobodę pracy. Marcin zamykał nas w studio i mówił tylko – zagrajcie coś smutnego w wolnym tempie. A później ten sam motyw, tylko w tempie szybszym, albo coś wesołego. I my sobie siedzieliśmy i graliśmy godzinami różne rzeczy, które on potem musiał wyedytować, pociąć. Efekt jest taki, że po tej obróbce ja sam nawet nie jestem w stanie rozpoznać motywów, które sam nagrałem (śmiech).

To musiała być długa sesja. Ile godzin spędziliście w studiu?

Pierwsza sesja trwała tydzień. Przypadła na okres jakichś świąt, więc w CD Project – bo nagrywaliśmy w studiu firmy – nie było praktycznie nikogo poza nami, Marcinem Przybyłowiczem i jeszcze jednym pracownikiem z Kanady. Potem było jeszcze kilka sesji, takich trzydniowych, w różnych studiach.

Dlaczego wędrowaliście po różnych studiach?

Dlatego, że apetyt na coraz lepsze efekty „rósł w miarę jedzenia”. Nagrywaliśmy np. w studiu Sound & More w Warszawie, gdzie była konsoleta, na której była miksowana muzyka do „Gladiatora”. Mieliśmy okazję nagrywać na bardzo profesjonalnym sprzęcie, pracować z najlepszymi w tej dziedzinie, dzięki czemu zdobyliśmy sporo nowej wiedzy i było to dla nas ważne doświadczenie.

Jak odczuliście tę zmianę jakości pracy? Czy to był dla Was swego rodzaju szok, czy raczej miłe doświadczenie, pełne wyzwań?

Ten aspekt ma dwie strony. Z jednej, wykonaliśmy ogromny skok: od nagrań w moim pokoju do pracy na najlepszym, najdroższym, najnowocześniejszym sprzęcie, który np. przypłynął z Hollywood. I to słychać w nagraniach, w jakości dźwięku. Z drugiej strony te wizyty i nagrania pokazały nam, że np. charakter, unikalna specyfika brzmienia w instrumencie, który zbudowałem jest już w nim samym i w tym, jak Kasia na nim gra. Nie ma znaczenia czy był nagrywany u mnie w domu, czy w najdroższym studiu – ten jego pazur ciągle jest słyszalny i na koncertach i w grze „Wiedźmin 3”. Oczywiście, jakość nagrania jest na zupełnie innym poziomie, ale charakter brzmienia ciągle jest ten sam. Zatem, gdyby nie umiejętności i doświadczenie muzyka, najlepsza konsoleta sama z siebie muzyki nie zrobi. I to jest bardzo ważne, zwłaszcza dla początkujących muzyków, że jeśli na początku nie zadba się o technikę gry, nie pozna własnego instrumentu, nie posiądzie się tej podstawowej wiedzy o muzyce jaką grasz, to nawet najlepszy sprzęt niewiele już zmieni.

Jak odbierasz fakt, że wasza muzyka zawędrowała do milionów odbiorców?

Wiesz, jeżeli od początku w graniu jest „to coś”, to choć może to potrwać dłużej, w końcu muzyka dotrze do szerokiego grona słuchaczy, czego przykładem są nasze dwie pierwsze płyty. Nagrywaliśmy je na festiwal w Wolinie, by mieć jakiś materiał dla fanów, by je sprzedać i w ten sposób „dorobić” do kosztów: jedzenia, paliwa. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że to, co teraz nagrywam, będą słuchać ludzie na całym świecie, to bym wtedy wyłączył nagrywanie i powiedział stop, wrócimy do tego, gdy stać nas będzie na lepsze studio. I całe szczęście, że nikt mi tego nie powiedział…

Ponieważ już drugi raz w naszej rozmowie pojawia się nasz tajemniczy „home made” instrument, opowiedz o nim, bo jak widać odgrywa on dużą rolę w waszej muzyce, a historia jego powstania jest równie intrygująca, jak Wasza muzyka…

To jest instrument, który wykonałem z parapetu sosnowego, a więc z drewna, które u specjalistów jest na ostatnim miejscu listy materiałów, których się używa (sic!). Potrzebny był, podobnie jak wspomniane płyty, na Festiwal Słowian i Wikingów na Wolinie, bo tam trzeba było mieć instrumenty zgodne z epoką, a my, jako Percival Schuttenbach, graliśmy wtedy folkmetal na gitarze i wiolonczeli elektrycznej. Kupiłem więc saz, czyli arabską lutnię długoszyjkową, która historycznie nam pasowała, a do tego w internecie wpadł mi w oko opis rekonstrukcji innego instrumentu – rebeku. W 2005 r. nie było tyle materiałów w sieci, jak dziś, raptem kilka zdjęć słabej jakości, więc poradziłem sobie jak umiałem. Co prawda mieszkam w zagłębiu lutniczym w Lubinie, gdzie działa wielu światowej klasy lutników, ale drewna odpowiedniej jakości nie udało mi się zdobyć…

Dlaczego? Mistrzowie nie chcieli rozmawiać z amatorem?

Nie. Odwiedziłem paru i naiwnie pytałem czy by mi nie sprzedali kawałka odpowiedniego, sezonowanego drewna, jaworu, klonu. Oni uprzejmie mnie wysłuchali, ale gdy usłyszeli do czego go potrzebuję i ile, za każdym razem słyszałem krótkie „nie”. Później dowiedziałem się jak drogie jest to drewno i już nie dziwią mnie ich odpowiedzi.

Poradziłeś więc sobie jak umiałeś i drewno zdobyłeś…

Kupiłem tani sosnowy parapet w Castoramie. Co ciekawe, dziś już takiego nie da się kupić, gdyż mój był z jednego kawałka drewna, a dziś już nie ma elementów drewnianych, które nie byłyby zwykłą sklejką…

Niesamowite! To opisz go może pokrótce, jak powstawał, by czytelnicy mogli sobie go wyobrazić…

To jest taka luźna rekonstrukcja rebeku, czy może bardziej liry bizantyjskiej, bo gra się na nim jak na lirze. Marcin Przybyłowicz nazywa go uparcie kemancze, ale po konsultacji z którymś z historyków doszliśmy do wniosku, że jeśli już, to jest to raczej lira bizantyjska.

Już widzę, że z nazwą był kłopot. Co jeszcze było utrudnieniem?

Oryginalny instrument ma mniejsze możliwości ekspresji. Kasia nie mogłaby za wiele na nim pograć, więc trochę go zmieniłem…

?!?

Wydłużyliśmy szyjkę, zastosowałem podstrunnicę ze skrzypiec, do tego wykorzystałem kilka moich pomysłów technologicznych więc wyszła mi raczej taka luźna rekonstrukcja, ale dzięki temu można na nim zagrać coś więcej, niż tylko pojedyncze burdony.

Nie miałem złudzeń, że wykonuję jakiś niezwykły instrument, bo wiedziałem przecież z czego go robię. Stwierdziłem, że skoro nic mnie nie ogranicza, nie jest to wierna, historyczna rekonstrukcja, ani nie jest budowany zgodnie z kanonami lutnictwa, to sobie poeksperymentuję i np. zastosuję inny sposób wklejenia płyty wierzchniej czy parę  nowych detali – które chyba powinny zostać moją tajemnicą (śmiech).

Traktowałem tę „budowę” raczej jako wprawkę, z myślą, że teraz poćwiczę, a później zrobię inny, na lepszym drewnie.

I znów polska prowizorka okazała się wieczna i na dodatek unikalna konstrukcyjnie i o niespotykanym brzmieniu…

Tak! (śmiech). To jest instrument bardzo cichy, bo przypomnę, że z kiepskiego drewna, ale za to od samego początku wszystkim spodobało się jego brzmienie. Po którymś z koncertów zainteresował się naszą lirą – jak się później okazało bardzo znany i uznany w świecie lutniczym - lutnik, zdobywający międzynarodowe nagrody. Bojąc się, że on skrytykuje moje dzieło, zacząłem mu opowiadać co, jak zrobiłem, dlaczego, skąd to drewno, że nie jestem lutnikiem, nie znam się na tym, że to mój pierwszy w ogóle instrument itp.. On, jak już mu wszystko wyjaśniłem, stwierdził, że to bardzo dobry instrument i to mnie bardzo podbudowało.

A powiedz jeszcze, bo to nie padło, jakich strun używacie?

Teraz używamy strun do altówki, a wcześniej eksperymentowaliśmy z gitarowymi, skrzypcowymi. Odpuściliśmy sobie historycznie uzasadnione struny jelitowe – choć umiem takie robić – bo instrument sam w sobie cichy, z tymi strunami byłby już niesłyszalny. Ale nie jest powiedziane, że te altówkowe to już na stałe.

Wróćmy zatem do „Wiedźmina” i momentu, gdy już ukazała się gra m.in. z waszą muzyką. Wyobraźnia podpowiada, że no, to teraz się zacznie… sława, trasy, koncerty, instrumenty za tysiące dolarów, najdroższe studia nagraniowe…

Też tak kiedyś myślałem, że wystarczy taki projekt i samo się już dalej potoczy, ale świat tak nie działa. Może w wyjątkowych przypadkach, komuś taka kariera się uda. U nas to jest model taki, który zakładał od początku powolny, ale konsekwentny rozwój, żadnej drogi na skróty. I gdy pojawiła się gra „Wiedźmin 3 – Dziki Gon”, to my już zaczęliśmy zbierać owoce naszej dziesięcioletniej działalności. Pojawiły się płyty, już nie nagrywane w domu, graliśmy dłuższe trasy koncertowe, rosła liczba fanów, tych w internecie, ale przede wszystkim tych na koncertach. Wcześniej nie było nic. Graliśmy kilka koncertów w roku, na imprezach historycznych, nierzadko w deszczu. W momencie pojawienia się gry zapełnialiśmy już spore sale, więc tak do końca trudno nam jest ocenić, na ile współpraca z CD Project popchnęła te nasze działania do przodu, bo że efekt jest, nie ma wątpliwości. By dotrzeć do tylu fanów za granicą musielibyśmy jeszcze sporo popracować. Dzięki „Wiedźminowi” Percival zaistniał dosłownie na krańcach świata (śmiech).

Przyznać muszę, że tę waszą pracę u podstaw zawsze było widać. Zwłaszcza promocja była może i skromna, ale na poziomie, z świetnymi materiałami, regularnymi komunikatami. Aktywni też byliście od początku w mediach społecznościowych. Mało kto na scenie etnofolkowej, zwłaszcza z młodych wykonawców o to wtedy dbał…

Tak. Myślałem nawet o tym ostatnio. Nasz zespół, mimo, że w tym roku obchodzimy już dwudziestolecie, jest bardzo nowoczesnym zespołem. Powstaliśmy niemal równocześnie z upowszechnieniem się internetu i od początku czuliśmy, że to jest przyszłość i staraliśmy się wykorzystywać jego potencjał. Jesteśmy takim zespołem nowej ery. I to zadziałało, bo dziś widać, że przemysł muzyczny ostro wkroczył w nową erę, elektroniczną, a symptomy tego były już widoczne w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku. My od początku działalności publikowaliśmy w internecie, fanów gromadziliśmy przez internet, i to jest nasze główne medium, co też przełożyło się na to, że ten „tradycyjny” rynek muzyczny, wytwórnie, agencje, nie do końca nas lubił. Nie szły z ich strony żadne propozycje…

Do czasu, bo pojawił się jednak jeden z „wielkich”…

Tak. Przez chwilę pracowaliśmy z dużym wydawcą jakim jest Sony, ale okazało się, że oni chyba nie byli kompletnie na nas przygotowani, bo my z tym swoim nowoczesnym postrzeganiem rynku muzycznego, jaki się teraz upowszechnia, byliśmy dla nich jakby z innej bajki (śmiech). Chyba zbyt trudnym do opanowania zespołem (śmiech). Epizod więc szybko się zakończył…

Dlaczego jesteście trudnym zespołem?

Percival Schuttenbach czy Percival ma inną dynamikę działania. Tego nauczyliśmy się od początku istnienia zespołu, i to związane jest właśnie z wykorzystaniem internetu i z bezpośrednim kontaktem ze słuchaczem. Jesteśmy my i jest nasza muzyka i są ludzie, którzy tej muzyki chcą słuchać. Moglibyśmy się dogadać, ale jest zawsze jakiś „pośrednik” – menedżer, organizator, wydawca, dziennikarz – który nam w tym przeszkadza. Im mówi czego mają słuchać, bo on wie lepiej czego oni potrzebują, a nam mówi z kolei co mamy grać, bo też wie lepiej, czego potrzebują fani. To nigdy u nas tak nie działało i nie zadziała, stąd każda współpraca z nami, która chce się oprzeć na tym starym modelu jest skazana na porażkę.

Dziennikarze, zwłaszcza ci muzyczni, też w tym kontakcie Wam przeszkadzają?

Od dwudziestu lat niezmiernie dziwi mnie ta wiara dziennikarzy w to, że doskonale wiedzą, czego ludzie chcą słuchać. W tym świecie ludzie sami sobie mogą znaleźć to, czego chcą słuchać, nie potrzebują do tego dziennikarzy, zwłaszcza takich, którzy są na pewne rzeczy zamknięci czy w swej ocenie nieobiektywni.

Zostaliście po raz drugi, a właściwie wasza płyta, laureatem w znanym na scenie folkowej konkursie Wirtualne Gęśle, w którym aż dwie Wasze płyty „Dzikie pola” Percival Schuttenbach i „Slava III. Pieśni Słowian Zachodnich” Percivala znalazły się na dwóch pierwszych miejscach. To chyba potwierdzenie tego o czym mówisz?

Tak, bo to jest konkurs, w którym nie głosują autorytety, jurorzy. To jest konkurs, w którym głos oddają fani, internauci. To jest plebiscyt, pokazujący właśnie czego ludzie chcą słuchać. I w tym konkursie nasze dwie płyty zdobywają dwa pierwsze miejsca.

Mało kto wydaje dwie płyty w jednym roku, bo to i kosztowne, i czasochłonne, nie mówiąc, że odbiera to szanse na zwycięstwo w konkursach, bo rozbija się sobie w ten sposób głosy. Tym czasem Wy, niejako przecząc tym twierdzeniom, po raz kolejny wydajecie dwa krążki w roku… dlaczego?

Bo nas stać (śmiech). A poważnie, to taki jest nasz styl pracy, taka nasza potrzeba. Nie nagrywamy przecież płyt dla konkursów, dla wytwórni, rozgłośni radiowych, tylko dla siebie i fanów.

Obserwując Was od dawna muszę powiedzieć, że nie tyko macie kontakt z fanami w internecie, ale przede wszystkim ten kontakt, albo raczej brak barier, widoczny jest podczas koncertów. To dialog między wami, a publicznością i to często dla Was nieanonimową. Nie każdy zespół potrafi stworzyć taką więź, jak wy to robicie?

Są dwa modele muzykowania. Pierwszy, gdzie muzyk na scenie zajmuje się swoją muzyką, publiczności jakby nie ma, odcina się od niej, bo skupia się na graniu, zamyka się w swoim świecie. Taki model nam nie odpowiada, bo cytując jednego z bohaterów sztuk Bogusława Shaeffera – w muzyce najważniejsze jest to, bez czego ona w ogóle mogłaby się obejść – nie dźwięki, nie wirtuozeria gry, ale jakiś przekaz. Podpisuję się pod tym obiema rękami, bo wielu muzyków, naprawdę wielu, nawet uznanych, nie potrafi tego przekazu stworzyć, nie potrafi przekazać emocji. A przecież, gdy idę na spektakl, na koncert, płacę pieniądze żeby czegoś doświadczyć, coś przeżyć. Nie chcę oglądać stojących na scenie muzyków, patrzących w gryfy, w klawisze i odgrywających muzykę. Chcę przekazu. I my też na scenie staramy się taki przekaz tworzyć, reagować, nie tylko muzykować, ale grać, wzbudzać i uwalniać emocje, nasze i widzów. Będąc na scenie trzeba niejako wziąć za to odpowiedzialność, ani nie można gwiazdorzyć, ani nie można być niepewnym tego, co chce się przekazać. Ludzie potrzebują przekazu i my staramy się, by ten przekaz od nas był jak najlepszy. Dla nas koncert to też forma spektaklu, gdzie musimy się wcielić w różne role. Nie jest to łatwe, ale wiemy, że jest to ważne dlatego uczymy się tego cały czas. Chyba się udaje, bo ludzi na koncertach jest coraz więcej, ba wielokrotnie zdarza się tak, że fani podążają za nami podczas trasy koncertowej, choć wiadomo, że program jest ten sam. To o czymś świadczy i bardzo sobie to cenimy.

Te wszystkie doświadczenia, elementy chyba najpełniej „grają” w waszym nowym projekcie jakim jest spektakl „Wild Hunt”, w którym łączycie wiele elementów wydarzenia scenicznego, muzykę, wizualizację, taniec, aktorstwo. Opowiedz skąd pomysł na taki projekt?

Od początku byłem świadom tego, że gdy ukaże się trzecia część gry „Wiedźmin” będziemy, albo i nie, mieli swoje pięć minut, ale co potem? Co stanie się z naszą muzyką, gdy pojawią się kolejne części, albo projekt w ogóle zostanie zarzucony? Ludzie zapomną o grze i o naszej muzyce. A ta muzyka, co wiem z maili, jest dla nich ciekawa i chcieli usłyszeć ją na żywo. A że jestem fanem takich spektakli, które łączą muzykę, światło, obraz, jak np. produkcje Cirque du Soleil, które są bardzo widowiskowe, od początku wiedziałem, że my też mamy szansę coś takiego stworzyć. Połączyliśmy więc muzykę, historię z gry, wizualizacje w jedno i stworzyliśmy podobny spektakl.

Spektakl bardzo różnorodny pod względem muzyki, ale nie tylko…

Zgadza się. Wachlarz prezentowanej podczas koncertu muzyki jest niezwykle szeroki – widzowie doświadczają zarówno skocznych, porywających do tańca utworów folkowych, granych na historycznych instrumentach ballad, jak i utworów z gatunku ambient, przenoszących słuchaczy w fantastyczny świat inspirowany twórczością Andrzeja Sapkowskiego. Każdemu z występów towarzyszy ponadto projekcja filmów i animacji, a wraz z muzykami na scenie goszczą aktorzy i akrobaci z legnickiego teatru AVATAR.

Co Was zaskoczyło po pierwszych koncertach?

Od początku zaskoczyła nas frekwencja. Nie spodziewaliśmy się takiego zainteresowania.

Jakie są zatem dalsze plany związane z „Wild Hunt”?

Cały czas go zmieniamy, pracujemy nad nim. Dodajemy nowe elementy. Dużo nam tu pomaga partner w projekcie, czyli członkowie wspomnianego Teatru Avatar, ale pomysł, projekt, koncepcja to nasze autorskie dzieło, moje i Kasi. Za wizualizacje odpowiada wspomniany już Marcin Somerlik. Trwa jesienna trasa i już mamy jej pierwsze efekty. Wyprzedane do ostatniego miejsca sale w Krakowie i Berlinie. Zwłaszcza ten ostatni wspomniany odniósł wielki sukces, który przekuł się na liczne zaproszenia z koncertami w Europie i za oceanem. Dlatego już teraz zachęcam na wybranie się na pozostałe koncerty polskiej trasy (Poznań 11.10, Wrocław 13.10 i Gdańsk 19.10 – przyp.red.), bo po berlińskim koncercie zainteresowanie w świecie „Wild Hunt” jest tak duże, że może się okazać, że szybko w Polsce nie wystąpimy.

Z jednej strony takie deklaracje budzą sprzeciw, z drugiej cieszymy się Waszym sukcesem i życzymy udanych, i wielu, koncertów w świecie.

Dziękuję za rozmowę.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu