Wrocław morski jest i basta!
Rum, szanty oraz morskie i żeglarskie opowieściFestiwal "Szanty we Wrocławiu", bo o nim mowa, co roku na początku marca, znacząco przybliża morze do stolicy Dolnego Śląska. Ale także w trakcie roku słychać tu żeglarskich bardów i morskich szantymenów. Można ich na przykład spotkać na koncertach w Starym Klasztorze, tak jak w miniony piątek (21 września), na tym zatytułowanym „Opowieści rumowe” w wykonaniu Marka Szurawskiego oraz jego przyjaciół: Ryszarda Muzaja, Andrzeja Koryckiego i Dominiki Żukowskiej.
Wszystkie te nazwiska w świecie muzyki żeglarskiej i morskiej to już legendy. Wspomniani (wraz z nieobecnym tego wieczoru Jerzym Porębskim) to członkowie, istniejącego od niemal 40 lat, zespołu Stare Dzwony, w którym propagują kulturę morza wykonując dawne, marynarskie pieśni pracy, czyli szanty, inne pieśni ceremonialne czy czasu wolnego, t.zw. pieśni kubryku oraz nowe, współczesne piosenki żeglarskie. To zespół, na którym wychowały się już trzy pokolenia fanów, na którym wzorują się kolejne pokolenia wykonawców folku morskiego, od którego wreszcie bakcyla do żeglowania złapało wielu dzisiejszych wilków morskich i szuwarowo-bagiennych. Stare Dzwony są dziś tym dla świata folku morskiego, czym np. dla rock’n’rolla The Rolling Stones - legendą i wzorcem. Jednocześnie robią coś, czego dotąd w świecie muzyki nie spotkałem na taką skalę - tworząc tak legendarny zespół, równolegle rozwijali swoje projekty. Jedno nie przeszkadzało drugiemu, stąd dziś już nie tylko Stare Dzwony to marka, ale każdy z jego członków z osobna to wielka postać polskiej sceny marynistycznej a ich piosenki znają niemal wszyscy. Żeglują, komponują, jurorują, organizują koncerty i festiwale.
Liderem i spiritus movens Starych Dzwonów jest Marek Szurawski. Jeden z pierwszych, a dziś jedyny w Polsce szantymen co się zowie, wykonujący szanty solo, tak, jak to na dawnych pokładach bywało, a cappella lub akompaniując sobie grą na prostych, dawnych marynarskich instrumentach: koncertinie lub kościach.
„Siurawa”, bo tak go się w t.zw. światku nazywa, to także niestrudzony propagator kultury morskiej, autor i prowadzący niezliczonej ilości programów radiowych i kilkudziesięciu telewizyjnych, dziennikarz, z wielkim darem do opowiadania i znawcą setek niesamowitych historii, tych z dawnych czasów, jak i tych, których doświadczył osobiście, przepływając na różnych pokładach tysiące mil i odwiedzając setki portów. Słowem mistrz ceremoniału i gatunku. Marek Szurawski jest też autorem (i tłumaczem) kilku książek o szantymenach i muzyce na morzu. Ostatnia z nich odbiegła jednak, choć nie do końca, od samych szant i opowiada o… rumie - bardzo ważnym na dawnych pokładach trunku (to z niego i wody powstawał - opiewany lub przeklinany w wielu szantach - grog), dziś nieco zapomnianym, a w Polsce mało popularnym. Książka zatytułowana „Nie ma złych dni! Opowieści rumowe z jasnej strony życia, przy 101 koktajlach zmieniających wszystko” przybliża ten trunek, jego zastosowania, ale też, co chyba najciekawsze, ceremoniały związane z jego spożywaniem.
Marek Szurawski jest wielkim smakoszem tego trunku i mógłby o nim samym, jego historii, rodzajach, drinkach z jego zastosowaniem opowiadać godzinami. Ale coby nie skupiać się li tylko na rumie, kilkanaście lat temu założył Kongregację Krzewienia Kultury Picia Rumu WRAK (oby żyła wiecznie), w której, wraz z ponad tysiącem już członków, szerzy wiedzę o tym ciekawym, a mało znanym alkoholu. I właśnie m.in. rumowi i jego obecności w pieśniach dawnego (i współczesnego) pokładu poświęcony był piątkowy koncert. Nawet niektóre piosenki trochę pod tym kątem, z przymróżeniem oka Mistrz "modyfikował". Oto np. Andrzeja Koryckiego "Plasterek cytryny" stał się... Antyplasterkiem...
Ale głównym bohaterem tego jak i wielu innych wcześniejszych koncertów Siurawy i spółki było oczywiście morze, jego kultura, obyczaje, tradycja.
Rzadko dziś można usłyszeć na scenie t.zw. folku morskiego koncert dawnych tradycyjnych pieśni morza, w tym szant i pieśni kubryku oraz współczesnych piosenek żeglarskich w wykonaniu jednego zespołu. Tu nadal prym w tego typu repertuarze wiedzie wąska grupa "klasyków" - naśladowców na razie jak na lekarstwo, choć się na szczęście pojawiają.
Gdy przybywają Mistrzowie, sala wypełnia się niemal po brzegi publicznością, która dobrze wie dla kogo i na jaki koncert przyszła. W większości w Klasztorze zasiedli ci, którzy słuchają „dzwonowych” piosenek od początku istnienia grupy. Znają klimat ich koncertów, chłoną opowieści, śmieją się z zabawnych historyjek i wspólnie śpiewają większość refrenów. Nie inaczej było i tego wieczoru.
Marek Szurawski snuł ze sceny barwne historie, co jakiś czas różne smaczki m.in. z życia zespołu wrzucali pozostali, wzbudzając nierzadko salwy śmiechu, a między tym wszystkim krążyły szanty oraz piosenki, niekoniecznie morskie.
Tym, czym Dzwony od początku ujmują widzów jest klimat, umiejętne wciągnięcie widza w interakcję, w gawędy (każdy z Dzwonów to prawdziwy gawędziarz) i autentyczność - wiedzą co robią i o czym śpiewają. Potrafią bez problemu oderwać widzów od codzienności, sprawić, że koncert staje się czymś wyjątkowym, przeżyciem, wspólnotą (tak, wiem, banał, ale naprawdę tak jest). Kto bywa na koncertach piosenki autorskiej, zespołów nurtu t.zw. krainy łagodności czy piosenki turystycznej, wie o czym mówię. Dla mnie różnica jest tylko taka, że piosenka żeglarska w większości bywa weselsza, dynamiczniejsza, mniej bujająca gdzieś w obłokach, choć wcale nie mniej poetycka. Wystarczy poczytać teksty innego Starego Dzwona, nieżyjącego już niestety - ale wciąż obecnego w programie koncertów - Janusza „Sikora” Sikorskiego. A przecież i Poręba, i Muzaj, i Korycki, i Szurawski też nie pozostają w tej materii w tyle. Dlatego ubolewam bardzo nad tym, że piosenka żeglarska - błędnie nazywana w Polsce „szantą”, mająca kiepską „prasę” w społeczeństwie i żadnej w mediach - dawno temu zniknęła z festiwali turystycznych (na szczęście powoli wraca). Szkoda, że nieobecna jest na wszelkiego rodzaju spotkaniach bardów, poetów, nie słychać jej na festiwalach piosenki wszelakiej (skromnym wyjątkiem są tu Andrzej i Dominika, którzy pieśń żeglarską zawiedli chyba już pod każdą strzechę) - bo mogłaby zachwycić i zdobyć serce niejednego fana, tak, jak to miało miejsce na koncercie w Starym Klasztorze, gdzie w kuluarach, już „po”, słyszałem zachwyty tych, co „byli pierwszy raz i na pewno nie ostatni”.
Być może ujęła ich przepiękna ballada Muzaja „Gdyński Port” (swoją drogą bardzo żałuję, że poprowadził on tego wieczoru tak mało piosenek)
czy oddająca idealnie klimat panujący w zespole Stare Dzwony na, przed i poza sceną - piosenka Koryckiego „Załoga”,
nie mówiąc o przesympatycznym i edukacyjnym w swej wymowie, wyśpiewanym przez Siurawę "Alfabecie bosmańskim"...
Dwa sety, niemal 150 minut mignęło jak z bicza strzelił. Poza murami Starego Klasztoru szalała wichura, ciął deszcz, trwało załamanie pogody, a w środku ciepło, przyjemnie, rodzinnie. Nawet jakoś specjalnie kominka z trzaskającym ogniem wyjątkowo mi nie brakowało.
Podobne artykuły
- Etnofolkowy wrzesień we Wrocławiu
- Yat Kha, Yemen Blues, Sidiki Dembele i inni
- Od reggae, przez etno po coctail
- Huun Huur Tu, Dikanda i pieśni Ormian
- Mechanicy Shanty i EKT Gdynia na otwarcie
- Kubryk - znów się udało
- Tradycyjne śpiewy o morzu i rejsach
- Szanty, punkfolk, bluegrass i ethnojazz
- Pieśni kubryku i nie tylko
- Międzynarodowo na Paprocanach