Skrzyżowanie na siódemkę
Podsumowanie warszawskiego festiwaluTradycyjnie już inauguracja miała miejsce w Sali Kongresowej i pisał o tym Kamil, z którym generalnie zgadzam się w tej kwestii. Kaznodziejski Femi Kuti porwał publiczność, trzy gracje wywijające tyłeczkami, zgodnie z kanonami afrykańskiego piękna, były niesamowite a wszelkie niedociągnięcia muzyczne nadrobili energią. Osobiście nie jestem fanem afro-beatu, niemniej cenię Femi’ego za zaangażowanie.
Pierwszy dzień w namiocie upłynął pod wpływem kobiet świata, reprezentowanych przez Finkę Marię Kalaniemi i Hiszpankę Mercedes Peón. Te dwa, zupełnie różne światy muzyczne podzieliły koncert na północ i południe. Maria, mistrzyni akordeonu guzikowego podróżowała muzycznie, i po skandynawskich wioskach, i po ciemnych zaułkach miast. Nostalgia i smutek, płynące, usypiające dźwięki, łzy, improwizacja... Trochę rozczarowanie, choć miłe. Gdy na scenę wkroczyła charyzmatyczna Mercedes, sytuacja zmieniła się diametralnie. Galicyjskie dźwięki ludowe, lecz podane w stylistyce neofolkowej. Całość bliższa dokonaniom takich tuzów mrocznej elektroniki jak Kraftwerk, Laibach czy Tangerine Dream niż folkowi jako takiemu. Mercedes wspaniale połączyła tradycyjne dźwięki z XXI wiecznym brzmieniem industrialnym, tęskniącym do korzeni... Był to jeden z najlepszych setów tegorocznego Skrzyżowania.
Kolejny dzień bazował na głosach. Legenda greckiej sceny etno Psarantonis, śpiewający na płytach Vangelisa i Nike’a Cave’a nie zachwycił. Jego koncerty, jak sam przyznaje, są improwizacją, nigdy nie wiadomo, jak koncert będzie brzmiał. Tym razem brzmiał jak jam session. Do tego Psarantonis ma bardzo charakterystyczną barwę głosu, która może być w większej dawce trudną w odbiorze - stąd też Grekowi udało się podzielić publiczność. Część osób pospiesznie opuściła salę, pozostali ulegli czarowi... Ja mocno się rozczarowałem. Jedno jest pewne, burza, która rozpętała się w czasie koncertu nie była przypadkiem. Czy to był sms od Zeusa do Peruna? Jest to wielce "prawdopodobne".
Kurdyjka Aynur Doğan dla odmiany mnie zaczarowała, nie tylko swą urodą. Obdarzona niezwykle ciekawym głosem znakomicie potrafiła przekazać wyśpiewane emocje. Łącząc tradycyjne brzmienia z etno, cierającym się o pop z górnej półki uczyniła to, moim zdaniem, w proporcjach idealnych, łagodząc wstrząs po-Psaratonisowy.
Złote głosy kolejnego dnia były rzeczywiście złotem najwyższej próby. Czterej Korsykańczycy z Barbara Fortuna, bazując na niezwykle ciekawych tradycjach pieśniarskich swojej wyspy, stworzyli własny repertuar poruszający tematykę współczesną. Jak sami stwierdzili ze sceny - te pieśni nie zawsze kończą się happy endem. Nie ukrywam, że miło zaskoczyli mnie dopasowaniem głosów i pomysłem na współczesne, twórcze wykorzystanie własnych tradycji. Występ Carmen Linares pominąłem, nie będąc fanem flamenco. Tu również opinie były podzielone – w zależności od upodobań.
Wikingowie i Kruki... Ten dzień był dla mnie wielkim muzycznym świętem. Na Hoven Droven i Corvus Corax czekałem w Warszawie od lat. Tego dnia festiwalową publiczność stanowili nieco inni ludzie niż w poprzednich. Wielki ukłon dla organizatorów za prezentację na Skrzyżowaniu i takiego oblicza europejskiego folku.
Hoven Droven, którzy pierwszą kasetę wydali w Polsce, od tamtego czasu muzycznie stonowali. To co zagrali, było sporym rozczarowaniem, nie miało pazura z czasów kasety "Hia Hia". Muzycznie od sasa do lasa, siłą rzeczy sporo Polski, sporo też podróży od folk-jazzu po brzmienia quasi-rockowe. Na szczęście nie zapomnieli o tych dawnych kawałkach a kontakt z publicznością mieli niezły, nie tylko dzięki koszulce lidera z napisem "Polska". Ząb czasu jednak słyszalny, trochę podobnie jak w przypadku Hedningarny na lipcowej "Eucharmonii”.
Corvus Corax dla odmiany w pełnej krasie. Po zmianach składu (te dwadzieścia lat z okładem to wszak szmat czasu) nadal to czysta, żywa energia bijąca ze sceny od pierwszych taktów. Medieval folk zagrany z żywiołowością orkiestr bałkańskich i niemiecką precyzją. Porządna, folkowa techniawka w najlepszym wydaniu. Znakomity kontakt z publicznością, a w składzie także jeden Polak i jeden Czech przez co pierwiastek słowiańskiego żywiołu zachowany! Po koncercie Kruki stawiły się licznie w klubie festiwalowym żywiołowo uczestnicząc w jam session, co było kropką nad i Skrzyżowania Kultur!
W związku z wybuchem energii kruczej obawiałem się kolejnego dnia. Faktem jest, że The Idan Raichel Project oraz notabene sympatyczna Sara Tavares wypełnili namiot festiwalowy po brzegi a biletów już dawno nie było w sprzedaży, niemniej ten fakt mnie trochę dziwi. I Idan Rachel, i Sara Tavares nie pokazali nic szczególnie nadzwyczajnego. Izraelski projekt był po prostu fussion jazzem z dużą dawką przynudnawych improwizacji, a Sara Tavares to po prostu etno-pop z elementami fado. Ciepła i wesoła muzyczka, która bardziej sprawdziłaby się w klubie. I tak się stało po koncercie. Jam session z polskimi muzykami (z Czess Band, Ethnotrans, Swoją Drogą, Yerba Mater, Alamut) był znacznie lepszy niż oficjalny koncert.
Ostatniego dnia festiwalu zagrały Dzieci Świata oraz odbył się koncert mistrzów warsztatów. Warto wspomnieć, że festiwal to nie tylko koncerty w namiocie. To także rozliczne warsztaty, to także pokazy filmowe. W tym roku sale "Kinoteki" były równie oblegane jak namiot festiwalowy. Nic w tym dziwnego, skoro pokazano m.in. rewelacyjny film "Gucza".
Następna, ósma edycja, już za rok. Będzie to edycja azjatycka. Podsumowując 7-mą: była niezła, lepsza niż zeszłoroczna, bardziej zróżnicowana i przede wszystkim ciekawsza.
Portal Folk24.pl był patronem medialnym wydarzenia.