Retrospekcja: folkowe zapiątki!

Pannonica, Dzień Wietnamski, Warszawa Singera, Kiercelak, Folk Metal Night
Witt Wilczyński, 21 września 2018
Fot. Anna Wilczyńska
Początek września obfitował w wydarzenia etno-folkowe. Byliśmy w Barcicach nad Popradem, gdzie odbyła się kolejna "Pannonica", oraz w stolicy na festiwalach "Warszawa Singera" i "Dzień Kultury Wietnamskiej". I było warto.

Niniejszym artykułem pragnę rozpocząć cykl retrospekcyjnych relacji z wydarzeń folkowych, na których mnie i Ani udało się być i które, naszym zdaniem były na tyle ciekawe, że są warte wspomnienia i zapamiętania.

Barcice welcome to

Przysłowia są mądrością narodów, a w zapiątek dzielący sierpień od września a.d. 2018 w szczególności znaczenia nabrały "Lepiej późno, niż wcale" i "Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma". W pozytywnym znaczeniu!

Tegoroczna, szósta już edycja festiwalu muzyki bałkańskiej "Pannonica", odbywająca się tradycyjnie w malowniczych, nadpopradzkich plenerach, przyciągnęła sporo gwiazd i publiczności. Już od czwartku w Barcicach rozbrzmiewały dęciaki i tanecznie mieszała się nuta klezmersko-transylwańsko-serbsko-romska. Po wcześniej widzianych we Wrocławiu i Warszawie koncertach Fanfara Transilvania odczuwałem chęć ponownego zobaczenia i usłyszenia na żywo ekipy Nicolae Galana. Niestety Rumuni grali w czwartek (pierwszego dnia festiwalu), co mi kolidowało z pracą. Żal, bo z relacji ustnych wiem, że wypadli znakomicie - opinie znajomych były zgodne. Tak samo jak i o serbskim "Guča Day"- według większości przepytanych kumpli był to najlepszy w czteroletniej historii festiwalu gig! Sobota obfitowała natomiast w dźwięki nieco spokojniejsze. Zanim jednak zachwyciłem się wspólnym setem Kroke z Neli Andreevą, poważnie rozczarowałem klezmerską Barceloną i miło Bośniakami, spędziłem około 7,5 h w pociągu i pół godziny w Rytrze.

W Barcicach, po "zalogowaniu" ekobiletu skierowałem swoje kroki na stadion Barciczanki, która tego dnia podejmowała tarnowskie "Jaskółki". Mecz IV ligi małopolskiej zakończył się sprawiedliwym remisem 1:1. Bliskość stadionu i plenerów pannonicznych spowodowała, że gra piłkarzy korelowała z dobiegającymi zza Popradu dźwiękami pierwszej sobotniej kapeli Nadara Gypsy Band. Rumuńsko-węgierski zespół nie był specjalnie odkrywczy muzycznie za to dynamiczny i taneczny w brzmieniu i pod ligowe zmagania pasował idealnie!  Zresztą część festiwalowej publiczności można było spotkać na kameralnym obiekcie LKS Barciczanka.

Polsko-bułgarska fuzja

Gdy dotarłem pod główną scenę właśnie rozpoczynał się koncert połączonych polsko-bułgarskich sił, czyli Kroke z Nelą Andreevą. Tomasz Kukurba, Jerzy Bawół i Tomasz Lato ciekawie dogadali się muzycznie z bułgarską pieśniarką, tworząc fuzję klezmerskiego jazzu, pięknie technicznie dopracowanego popfolka i world music. I choć nie była to muzyka do tańca, to pod sceną było wiele pląsów i rytmicznych podrygiwań.

Nela Andreeva zaśpiewała kilka znanych bałkańskich evergreenów, w tym "Makedonsko Devojcze" i "Jovano Jovanke" - i choć znanych od lat, to w fuzji z Kroke brzmiących świeżo i nieszablonowo. Kroke odpowiedziało m.in. swoim wielkim hitem "Time" oraz charakterystycznym dla zespołu dialogiem falsetu Tomasza i skrzypiec.

Wśród komentarzy po tym gigu słyszałem, że "Kroke przyćmili bułgarską piewicę". Na swój sposób tak ale na pewno ten muzyczny projekt doskonale wpasował się w klimaty Pannoniki. Kunszt techniczny Kroke i głęboko brzmiący głos Neli zgrały się z wyzwaniem zaprezentowania nuty ambitnej ale dającej się słuchać w realiach urokliwych plenerów ciepłego, sobotniego popołudnia. I tu i Kroke, i Nela Andreeva wypadli znakomicie, zbierając zasłużenie rzęsiste brawa.

Słońce zaszło, na scenie instalowała się ekipa barcelońska - a tymczasem klimat na dłuższą chwilę podryfował w stronę... Skandynawii i północy Europy. Grupa fireshow ze Stalowej Woli, Leśne Licho, miała dać krótki pokaz nawiązujący do hasła "ogień nie muzyka" - a zrobiły się z tego prawie trzy kwadranse tańców z pochodniami do muzyki Żywiołaka, Hedningarny i brzmień nordycko-słowiańskich. 

Rozczarowanie i miłe zaskoczenie

Po ogniowych szaleństwach miało nastąpić kolejne. Pannoniczną publiczność przejęła Barcelona Gipsy BalKan Orchestra. Zapowiadana wielokrotnie w samych superlatywach, oczekiwana i... Grecko-francusko-włosko-kataloński skład zagrał poprawnie ale była to w głównej mierze dość oklepana nuta world music, oparta o brzmienia cygańsko-bałkańsko-klezmerskie w wizji muzyków ze "starej" UE. To nie był pazur bałkańskiej zabawy, to była tylko własna interpretacja. Zagrana technicznie nieźle ale bez tego "kopa", jakiego się spodziewałem. Moją uwagę przyciągnęła natomiast wokalistka, swoim ciepłym, głębokim i miłym głosem. Trochę szkoda, że siliła się na śpiewanie w językach, które - miałem takie wrażenie - nie do końca rozumie i przez co nie brzmiała jak autochtonki bułgarskie, rumuńskie czy ex jugosłowiańskie. Szkoda, że nie śpiewała po katalońsku - byłoby znacznie ciekawiej. Za to zespół świetnie sprawdził się jako kapela do tańca w sobotni wieczór - publiczność tańczyła do kolejnego już "Makedonsko Devojcze", "Lule lule" i innych tego typu szlagierów i świetnie się bawiła. Dla mnie jednak ten koncert to było rozczarowanie tego wieczoru.

Mile za to zaskoczył mnie zespół Divanhana, który przyjechał do Barcic z własną interpretacją bośniackich sevdalinek, uzupełnionych o pieśni z Macedonii. I tu bardzo żałowałem, że całodniowe zmęczenie, spotęgowane też przydługim występem BGBO, zaczęło brać górę nad chęcią posłuchania ekipy z Bośni i Hercegowiny. Aż żal, że nie zagrali przed grupą katalońską - po Kroke mieli dobrze przygotowany klimat pod ambitne granie i bardzo podobnie, nieszablonowo podchodzili do muzyki.

Siłą napędową zespołu była wokalistka Naida Čatić, obdarzona, niczym Dragana Mirković, prawdziwie bałkańskim głosem, dzięki czemu w pop-jazz-folk-rockowe aranżacje sevdalinek wczułem się mimo zmęczenia. A i sama Naida podkreśliła rockową moc tych brzmień, wychodząc na scenę w kultowej ramonesce. Niestety nie dotrwałem do końca - ale ile się udało, tyle posłuchałem. I polubiłem.

Na Pannonikę, podobnie jak do Czeremchy, będę wracał jak tylko będzie okazja! To świetny festiwal, gdzie oprócz muzyki ważne są też przepiękne beskidzkie plenery, wyluzowani ludzie i atmosfera, która pozwala zapomnieć o szarej codzienności. Może kiedyś i tam doczekam występu kogoś z górnej półki czałgi, turbofolku i manele? To też Bałkany - i też "ogieeeń, nie muzyka", he, he...

Wietnamczycy i pozytywnie szalony skrzypek

A tymczasem w stolicy odbył się pierwszy Festiwal Kultury Wietnamskiej. Nie opanowałem (jeszcze) sztuki bilokacji ani teleportacji - ale żona miała okazję dotrzeć na Wolę do Parku Sowińskiego, gdzie rąbka tajemnicy swojej kultury odsłaniała jedna ze stołecznych mniejszości etnicznych. Można było tam usłyszeć, oprócz nuty współczesnej, prezentowanej z półplaybacku, również muzykę ludową graną na wietnamskich instrumentach, takich jak jednostrunowy đàn bầu i, wykonany z krótkich rur bambusowych, t'rưng. Wśród atrakcji były m.in. przejażdżki rikszą, taniec z wachlarzami, wykonywany tylko na specjalne okazje Taniec Lwów i pokaz orientalnej mody. Dużym powodzeniem cieszyły się stoiska kulinarne, problemem była jednak wciąż spora bariera językowa. Niemniej ziarno zostało zasiane. Fragment jednego z występów zobaczycie tutaj: 

Niedzielny wieczór był również finałem festiwalu "Warszawa Singera", którego niekwestionowaną gwiazdą był pozytywnie szalony, hiszpański skrzypek Ara Malikian o korzeniach ormiańsk0-libańskich. Gość przebijał energią i luzem nawet Nigela Kennedy'ego a jego podejście do muzyki było szerokie - od tradycyjnej nuty rodem z Armenii, przez muzykę filmową aż po rockowe covery, takie jak ten:

Koncert rozpoczął się gitarowym cytatem z Hendrixa i następnie, na uspokojenie zabrzmiało trochę lirycznej klasyki. Po tym wstępie Ara zadedykował pradziadkowi taniec ormiański. Koncertowi dodawały uroku opowieści muzyka o swojej historii, rodzinie i różnych życiowych wydarzeniach w formie anegdot i z dystansem do siebie - a dar opowiadania Ara ma naprawdę wielki! Jedną z dowcipnych powiastek była historia jego występu na jednym wspólnym festiwalu z Boyem Georgem, Muzycznie słuchaliśmy trochę klimatów ocierających się o etnopop w klimacie Vanessy Mae oraz dźwięków rodem z twórczości Michała Lorenca. Hitem wieczoru był, żywiołowo wykonany cover Led Zeppelin pt. "Kashmir" - siostra skrzypka była fanką Led Zeppelin i młody Ara na długo przed poznaniem muzyki Planta i Page'a znał ich facjaty z plakatu na drzwiach. A gdy wreszcie poznał muzykę - polubił i przerobił na brzmienie skrzypcowe. Pod koniec Ara przyznał się do fascynacji Travoltą i zagrał motyw z "Pulp Fiction" tłumacząc, że jest to temat zapożyczony z tradycyjnej piosenki greckiej. Finałowy kawałek przed bisami był kompilacją wirtuozerii, popu i gimnastyki scenicznej. A na bis: Bach! (Jan Sebastian). Ara poruszał się w wielu bardzo różnorodnych stylistykach, czerpał motywy z różnych muzycznych biegunów i we wszystkich był świetny, bez napinki i z humorem. Tego mi też było trzeba po długiej, autokarowej podróży z gór.

Klymaty wolskie + rosyjski folkmetal

A już dwa kolejne piątki (7.09 i 14.09)  przyniosły z sobą "Kercelak 2018" i wrześniową edycję cyklu "Folk Metal Night". Na plenerowej scenie ulicy Chłodnej pierwszego dnia zagrały kapele różnie interpretujące folk stołeczny i podstołeczny. I tak, jak w ubiegłym roku, najlepszy (moim zdaniem) był gig Paprodziada z Czessbandem, obok Kapeli Praskiej, Warszawskiego Combo Tanecznego i Kapeli Ze Wsi Warszawa.

Tydzień później do klubu Voodoo (również klimaty wolskie!) przybyła rosyjska Kalevala, rozgrzewana m.in. przez Morhanę oraz promującą nowy album Runikę. Zagrali zgrabną fuzję folkmetalu i starego, dobrego rocka z lat 70. i  80, mocno ubarwionego elementami rosyjskiego folkloru. 

 

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu