55. Tydzień Kultury Beskidzkiej

Osiem lat później - okiem turysty
Witt Wilczyński, 10 sierpnia 2018
Fot. Anna Wilczyńska
Osiem lat minęło jak z bicza strzelił! W 2010 47 Tydzień Kultury Beskidzkiej odwiedziły zespoły m.in. z Rumunii, Cypru i Wenezueli. W tym roku Amfiteatr w Wiśle gościł m.in. Indonezyjczyków, Japończyków i Meksykanów. Było... różnie. Ale kolorowo!

Tak się złożyło, że wakacyjne wojaże skierowały nas do źródeł Wisły. A tam - do Amfiteatru im. Stanisława Hadyny. Po ośmiu latach mieliśmy zatem okazję, by bogatsi o muzyczne doświadczenia przyjrzeć się i przysłuchać nie tylko góralskiemu folklorowi, który towarzyszy Tygodniowi Kultury Beskidzkiej. Ten kultowy dla Beskidu Śląskiego festiwal odbywający się zwykle na przełomie lipca i sierpnia, odbył się już po raz 55. Po powrocie z urlopu postanowiłem spisać, co z niego zapamiętałem. Wyszło mi, że całkiem sporo. W tym roku przede wszystkim "ostrzyłem sobie zęby" na występy Kitki z Macedonii, rumuńskiego zespołu Vatră de Dor, tureckiej grupy Kocaeli Armelit i bułgarskiej Mezdry. Ale po kolei!

Goście ze świata i okolic

Festiwal wystartował 28 lipca i jak miejscowi powiadali, był to najdłuższy w roku, bo aż dziewięciodniowy tydzień :). W sobotnie, gorące i późne popołudnie udało nam się, jako pierwszych, obejrzeć zespół Wilamowice z Wilamowic prezentujący folklor Olendrów - a jednocześnie pomogli oni nam  w swoisty sposób "przestroić" się z folkowego festiwalu w Czeremsze na folklorystyczny w Wiśle. Było to konieczne do zrozumienia tego, co działo się w Amfiteatrze im. St. Hadyny. Sporym i pozytywnym zaskoczeniem był występ Al-Azhar Kelapa Gading z Indonezji. Ta młoda perkusyjna grupa, bazująca brzmieniowo na orkiestrze gamelanowej, w bardzo ciekawy sposób połączyła tradycyjne klimaty perkusyjne z Dżakarty i pokazy tańców. A te pochodziły, oprócz w/w miasta, także z Jawy Wschodniej i Zachodniej Sumatry. Następnego dnia również bardzo pozytywnie zaskoczyli Azjaci, tym razem Japończycy. Klub Taiko z Takaksuki (okolice Osaki) to był gorący wulkan bębnów i perkusjonaliów, wizualnie i brzmieniowo łączący tradycję z kulturą anime. Młodzi muzycy (średnia wieku 16-18 lat) tchnęli w bębniarskie rytmy Kraju Kwitnącej Wiśni młodzieńczy entuzjazm, którym zarazili wiślańską publiczność. To był jeden z najbardziej (oprócz Bułgarów, Meksykanów i Turków - o czym później) porywających setów tego festiwalu - a jednocześnie w zupełnie innej stylistyce niż wcześniej występujące zespoły polskie. 

Kolejny dzień (30 lipca) należał, oprócz zespołów krajowych (o nich za moment), do Włochów, Ukraińców i Macedończyków. Po części krajowej na scenie zainstalował się liczny skład I Terrazzani z Traby i w nieco ugrzeczniony sposób zaprezentował głównie tańce i zwyczaje sycylijskie. Momentami monotonnie, momentami... biesiadnie - ale na pewno wesoło i w prosty sposób. W tym była radość - i za to zebrali gromkie brawa. Perłynka ze Sławuty to był poprawny merytorycznie obrzęd rozplecin i zaślubin rodem z tradycji ukraińskiej. Tradycyjne białe śpiewy z teatralnym ale dobrym z etnograficznego punktu widzenia pokazem nie były "nutką pod publiczkę". Być może nie wszystkim pasowały po skocznych rytmach sycylijskich - ale moim zdaniem był to znacznie ciekawszy występ pod względem poznawczym. Na sam koniec trzeciego dnia festiwalu, przy lekko już pustawych (a szkoda!) trybunach, transowe rytmy zaprezentowali Macedończycy z zespołu Kitka (z Istibanji). Nieparzyste, bałkańskie rytmy o wyraźnych orientalnych wpływach połączone z przemyślanym pokazem tradycji Osogowskiej Płaniny - pogańskiego rytuału "Wypędzania Czarnej Śmierci" i lokalnych tańców, podobnie jak set ukraiński, mimo pewnej stylizacji złożyły się na niezwykle ciekawy, nie tylko wizualnie, 45 minutowy pulsujący Bałkanami trans, który długo jeszcze po występie wybrzmiewał w głowie...

2 sierpnia zapisał się w naszej pamięci jako sceniczna konfrontacja czesko-hiszpańska a ściślej bystrzycko-galicyjska. Grupa z Bystrzycy grała na pełnym luzie, czasem nie stroili, czasem się rozjechali - ale było to na swój sposób autentyczne. Istotą tego seta była część, którą można określić jako quasi-akrobatyczna. Tańce młodych Górali z użyciem drabin i ciupag pretendowały do popisów cyrkowych w dobrym słowa znaczeniu. Mimo upalnego wieczoru i "artystycznego niedopracowania" dali radę! Ekipa z Galicji - czyli formacja Nosa Terra - to był dla odmiany kunszt w każdym calu. Tu nie było "fałszywego" zagrania - tu była przepiękna, dudziarska ściana dźwięku z tradycyjnym i żywiołowo podanym, "wytuptanym" na deskach wiślańskiego amfiteatru tańcem!

A już dzień później nastąpiło... pewne rozczarowanie. Vatră de Dor okazali się być jeszcze bardzo świeżą, można rzec - półamatorską grupą ze Școala Populară de Arte w Klużu. Liczny zespół muzyczny towarzyszący tancerzom przypominał stylistycznie typową popularę, jakiej sporo można usłyszeć m.in. na kanale Etno TV. Sęk w tym, że podczas występu Rumunów dźwięk szwankował i robił się hałas, co wpłynęło również na odbiór tańców pasterskich (panowie) i weselnych (dziewczyn z łyżkami) prezentowanych przez zespół dość... statycznie. Trochę w tym zabrakło żywiołu, jaki osiem lat temu do Wisły przywiózł studencki zespół Doina Timişului. Szkoda, bo w gruncie rzeczy repertuar przedstawiony przez Vatrę był ciekawy i żal było patrzeć, jak ludzie opuszczają Amfiteatr. Na tych, którzy zdecydowali się zostać do końca, czekała nagroda - występ bułgarskiej formacji Mezdra ze Sliwen.

Ten powstały w 1947 zespół obecnie ma w składzie około 200 osób dorosłych i 150 młodzieżowców a do Polski przywieźli "pierwszy garnitur". Pięcioosobowy zespół muzyczny towarzyszący tancerzom zagrał żywiołowo - i mimo, że mniej liczny niż rumuński, zagrał dużo bardziej dynamicznie! Układy taneczne były bardzo dopracowane, to już był w zasadzie teatr w stylistyce dawnych, hucznych pokazów z czasów "demoludów" - ale zaprezentowany nowocześnie i z biglem. Podobnie jak Włosi czy Hiszpanie z Galicji, widać było, że zespołowi zależy na pokazaniu kultury swojego kraju/regionu w najlepszy, możliwy sposób. U Vatră de Dor jakby tego zabrakło...

Ostatniego dnia festiwalu skupiliśmy się na koncercie meksykańskim i tureckim. To były dwa muzyczne bieguny, które miały w sobie "to coś". Compania Titular De Danza Folclórica UANL z Monterrey chyba najbardziej na całym festiwalu porwała publiczność tak strojami, jak i dynamiką pokazu. I nie zabrakło tu też... polek granych na haligonkach jako wpływów z czasów, gdy CK Królestwo trzymało sztamę z Meksykiem. Zespół pieśniarzy i muzyków Mariachi grający do pokazu sam z siebie był wielkim show i był po prostu świetny!  Owacje na stojąco i bisy - to była wisienka na torcie 55. TKB. I nawet słynne, do bólu przerabiane przez miliony muzyków ulicznych, zespołów knajpianych i DJ-ów"Portki se dre" zagrali w wersji możliwie doskonale zbliżonej do oryginalnej, której z przyjemnością się posłuchało. A to nie wszystko, bo bardzo miłym ukłonem w stronę polskiej publiczności było też zagranie szlagieru "Siekiera, motyka" w wersji oryginalnej!

Tak wysoko podniesioną poprzeczkę podjęła ekipa turecka czyli Kocaeli Armelit (nota bene na festiwalu w Wiśle, podobnie jak ukraińska Perłynka, wystąpili dwukrotnie). Muzyka zmieniła się na bardziej spokojną a na scenie najpierw wirował derwisz. Potem nastąpiły brzmienia i tańce kojarzące się bardziej z azjatycką częścią świata - i było to sięgnięcie do tureckich korzeni. Nie zabrakło pokazu związanego z obrzędem weselnym - zejściem się pana młodego i panny młodej, przekomarzaniem obu grup. Najbardziej popisowy był jednak ostatni taniec męski, któremu - co ciekawe - wtórował tylko minimalny, transowy akompaniament na kemancze i bębnie. Coraz bardziej przyśpieszony rytm, perfekcyjne zgranie tancerzy, wirtuozeria kemanczysty, rockowo-metalowa gra na bębnie oraz interakcja muzyków z publicznością spowodowała, że był to niezapomniany występ również pod względem muzycznym. Nic dziwnego, że Turcy dostali potem trzykrotne owacje na stojąco i za każdym razem bisowali, nie wiadomo skąd czerpiąc energię na dalsze podskoki w upale. Patrzyliśmy pełni podziwu, jak za pomocą dwóch akustycznych instrumentów można stworzyć taką energię na scenie i wypełnić ją bez reszty. Transowa nuta i przytupywania tancerzy brzmiały w głowach jeszcze długo...

Rodzimi wykonawcy

Na festiwal przybyły zespoły folklorystyczne prawie z całej Polski. Duża część z nich (tak jak wspomniana na samym początku grupa z Wilamowic czy bardzo dynamiczna Ziemia Rajczańska) prezentowała nie tylko muzykę, taniec i śpiew ale także konsolidację lokalnych środowisk. Bardzo doceniam ciężką pracę pasjonatów folkloru, jego rekonstruktorów czy po prostu ludzi, którym bliskie sercu jest kultywowanie tradycji. Niestety, w stylistyce zespołu pieśni i tańca granica między zachwytem a zgrzytem potrafi być płynna. A w tej ilości wykonawców trafiły się i zespoły, którym bliżej było do teatru czy operetki niż do folkloru - tych wymieniać nie będę, bo nie w tym rzecz. Zauważyłem natomiast, że tak jak kiedyś w muzyce folkowej modne było "Ajde Jano" i prawie każdy zespół grał ten kawałek, tak dziś wśród zespołów folkorystycznych hitem numer jeden jest "Lipka Zielona", którą śpiewali, w swojej wersji nawet Czesi. I co ciekawe, na 55. TKB zabrzmiała i w wersji chóralnej, i góralskiej - i tej jakby żywcem wziętej od Czeremszyny. A drugim nieśmiertelnym hitem wykonywanym powszechnie na scenie był hajduk z motywem "wybijania czterech zębów cyckiem". A i "Szła dzieweczka do laseczka" się co najmniej raz trafiła :)

To przecież nie wszystko

To tylko część koncertów tegorocznego Tygodnia Kultury Beskidzkiej, który miał miejsce także w Szczyrku, Żywcu, Makowie Podhalańskim, Oświęcimiu, Ujsołach i Jabłonkowie. My skupiliśmy się na dużej części setów wiślańskich. Warto wspomnieć, że codziennie już od 11:00 na rynku w Wiśle miały miejsce koncerty kameralne części zespołów muzycznych towarzyszących grupom, a np. Indonezyjczycy wystąpili na deptaku razem z tancerkami. Upał, jaki towarzyszył festiwalowym dniom, dawał się we znaki - tym bardziej ukłon w stronę zespołów, które grały w pełnym słońcu w samo południe a potem wieczorem przy pełnym Amfiteatrze. Żeby złapać wolne miejsce, trzeba było przyjść wcześniej lub czekać na okazję. Chętnych folklorystycznych wrażeń było bardzo wielu i to od lat 5 do 105. Czy bardziej nam się podobało na 47. czy 55. TKB? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Festiwal ma swoją formułę i w zależności od atrakcyjności danego zespołu trzy kwadranse to było albo za krótko albo niemiłosiernie długo. Mam wrażenie, ze osiem lat temu zespoły miały krótsze sety ale być może jest to tylko złudzenie. W każdym razie były i niespodzianki, i rozczarowania. Jak w życiu. Na pewno jednak warto było przyjechać do Wisły i na festiwal, i na urlop!

 

 

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu