Inspiracje Orientem
Dzień po dniu Skrzyżowania KulturDzień pierwszy
Jivan Gasparian jest mistrzem duduka - podwójnostroikowego instrumentu dętego, w brzmieniu przypominającym nieraz saksofon, innym razem obój czy klarnet. Muzyk na swoim koncie ma wiele nagranych płyt i występów z artystami o światowej sławie. Za jego sprawą duduk można usłyszeć także w hollywoodzkich produkcjach filmowych.
Podczas koncertu Gasparianaowi towarzyszyło trio instrumentalistów, również grających na dudukach, w tym jego wnuk Jivan Gasparian Junior. Zespół ten polska publiczność miała już okazję usłyszeć podczas poznańskiego Ethno Port Festival w 2009 roku. Tak wtedy, jak i dziś, mistrz z Armenii został gorąco przywitany i wynagrodzony za swoją muzykę gromkimi brawami (w tym owacją na stojąco). Podczas wczorajszego wieczoru mieliśmy okazję usłyszeć przede wszystkim kunszt 82-letniego już Gaspariana, ale nie zabrakło także miejsca na solowe popisy Juniora, a konfrontowanie gry obydwu panów w naprzemiennych improwizacjach było wielce ciekawe. Tradycyjna muzyka ormiańska w wykonaniu kwartetu duduków była raczej spokojna, a słuchacz mógł kontemplować współbrzmienia poszczególnych typów tego instrumentu (sopran, tenor, baryton i bas). W trakcie koncertu mistrz nie tylko grał lecz także zaśpiewał jeden utwór, była to pieśń o matce. Już po występie Maria Pomianowska - dyrektorka artystyczna festiwalu, wspomniała, że pomimo faktu, że Gasparian stracił matkę bardzo młodo, bo zaledwie w wieku 13 lat, wykonuje ten utwór do dziś dnia, a więc już od kilkudziesięciu lat (jego kariera trwa już blisko 70 lat!).
Koncert zaliczam do udanych. Ja jednak nie należę do osób, które przekonują "błyskotki" w stylu "Ave Maria" Franza Schuberta, nawet jeśli są grane na dudukach. Nie wiem z jakich powodów ta kompozycja została wykonana, raczej nie był to dowcip, być może muzycy po prostu cenią ten utwór. Jednak dla mnie tego typu próba zbliżenia się do słuchacza jest nietrafiona. Wszak publiczność przychodząca na wydarzenia w rodzaju Skrzyżowania Kultur ma raczej szerszą wiedzę o muzyce i bardziej rozbudowane potrzeby doznań artystycznych od inżyniera Mamonia.... Zapewne jednak znajdzie się tylu samo przeciwników, co aprobujących takie zabawy muzyczne. Jak wiadomo de gustibus i tak dalej...
Drugi koncert wieczoru wypełniła muzyka pochodzącego z Azerbejdżanu Alima Qasimova. Nie była ona łatwa w odbiorze, kilkadziesiąt osób opuściło namiot koncertowy przed zakończeniem występu. Qasimow specjalizuje się w wykonawstwie klasycznej muzyki mugham, która jest połączeniem tradycyjnej poezji z improwizacjami. Na inaugurującym Festiwal koncercie muzyk wystąpił wspólnie z Raufem Islamovem, grającym na kemanche (rodzaj skrzypiec), Ali Asgar Mammadovem, grającym na tar (długoszyjkowa lutnia), a także z córką, Farganą Qasimov (śpiew, daf - rodzaj bębna obręczowego). Był więc to drugi tego wieczoru koncert, na którym można było zobaczyć i usłyszeć wielopokoleniową tradycję muzyczną, przekazywaną z ojca na córkę, z dziadka na wnuka...
Pierwszy raz miałam okazję usłyszeć klasyczną muzykę z Azerbejżdżanu, nie jestem zatem specjalistką w tej dziedzinie. To, co mnie urzekło, co według mnie było najciekawsze - poza wspaniałymi improwizacjami wokalnymi i instrumentalnymi - to sposób w jaki ta muzyka rozwijała się przed słuchaczami. Jest ona niczym barokowa forma formans - słuchając energetycznych improwizacji rodzinnego duetu co pewien czas miałam wrażenie, że utwór zmierza ku końcowi; wraz ze wzrostem dynamiki wzrastało napięcie w oczekiwaniu na rozwiązanie, jednak wtedy muzycy po raz kolejny zaskakiwali i utwór trwał dalej, rozwijał się w nowym kierunku...w końcu, po niecałej godzinie muzycy zakończyli... jeden utwór. W ponad godzinnym koncercie zagrali trzy (sic!). Sądząc po końcowych gromkich brawach mugham przypadł festiwalowej publiczności do gustu.
Tuż po zakończeniu oficjalnej części koncertowej, w namiocie festiwalowym, odbył się pierwszy z koncertów-niespodzianek, występ Jyotsny Srikanth, prowadzącej warsztaty w klasie skrzypiec indyjskich. Wyglądają one tak samo jak europejskie, jednak inaczej się je stroi i w grze używa się też innej nieco techniki (poznają ją uczestnicy warsztatów). Koncert trwał nieco ponad 40 minut, w trakcie którego pani doktor wciągnęła widzów także do udziału w swoim koncercie. Pierwsza noc klubowa zakończyła się bez jamowania... ale to dopiero początek, więc wszystko jeszcze przed nami.
Dzień drugi
Drugi dzień Skrzyżowania Kultur był zdecydowanie dniem wokalnym. Publiczność festiwalowa miała okazję usłyszeć dwie grupy śpiewacze: żeński kwintet Ayarkhaan z Jakucji oraz dziesięcioosobowy męski chór Rustavi z Gruzji.
Ayarkhaan (w tłumaczeniu oznacza kreatywne plemię) odwołuje się w swojej muzyce do tradycji animistycznych. Utwory wykonywane przez grupę charakteryzują się bardzo silnie ornamentowaną linią melodyczną, a ich konstytutywnym elementem jest dźwiękonaśladownictwo. Podczas występu usłyszeć można było między innymi: odgłosy koni, ptaków czy wiatru.
Bardzo ciekawe były momenty, w których śpiewaczki grały na khomusu (jedna z wielu odmian drumli). Powtarzalność rytmicznych wzorców połączona z brzmieniem khomusu dawała zaskakujący efekt znany słuchaczom z Europy w postaci muzyki… dyskotekowej. Słusznie więc po koncercie Maciej Szajkowski powiedział o Ayarkhaan, że to "prekursorki beatboxingu".
Najbardziej urzekającymi momentami występu były imitacje zamieci śnieżnej czy wichury. Artystki perfekcyjnie oddawały atmosferę i charakter warunków pogodowych swojej krainy. Być może klimat mroźnej Jakucji, gdzie temperatura zimą sięga nawet do minus 70 stopni sprawia, że ten, kto się tam urodził bez trudu potrafi odtworzyć panujące tam warunki. Mnie osobiście owe onomatopeiczne ukazanie śnieżnego, wietrznego krajobrazu odsyłało do rosyjskich powieści Gogola czy Dostojewskiego, choć chyba najbardziej muzyka ta nadała by się jako background do audiobooka "Białych Braci" Choromańskiego (kto czytał, ten wie).
Program koncertu składał z się krótkich, bardzo sprawnie przemieszanych form, co nie pozwalało ani na chwilę znudzić się muzyką. Występ jakuckich śpiewaczek ukazał w całej krasie nieskończone możliwości ludzkiego głosu.
Podczas drugiej części wieczoru przed zgromadzoną w namiocie festiwalowym publicznością, zaprezentował się męski chór Rustavi. Zespół założony przez Anzora Erkomaishvilego, powstał w 1968 roku i co ciekawe, w tym samym roku odbył swoją pierwszą zagraniczną podróż... do Polski. Z tego powodu artyści mają sentyment do naszego kraju i lubią tu koncertować.
Polifoniczna muzyka Rustavi pozostawała w kontrapunkcie do wokalnych poczynań grupy z Jakucji. Zaprezentowane tego wieczoru pieśni pochodziły z różnych części Gruzji, gdzie śpiew polifoniczny występuje we wszystkich regionach kraju (choć na obszarach górskich poświadczają go wyłącznie źródła historyczne, gdyż tradycja wykonywania zaginęła).
Kulminacyjnym punktem wieczoru nie był jednak utwór wokalny, a instrumentalny. Śpiewacy zagrali na tradycyjnych gruzińskich instrumentach: panduri (rodzaj trzystrunowej lutni), chonguri (czterostrunowy instrument szarpany) oraz na fletach zwanych po gruzińsku salamuri. Flecista zaprezentował stosowaną nieraz przy grze na salamuri technikę gry na dwóch fletach jednocześnie przez jedną osobę (!). Uzyskane w ten sposób proste współbrzmienie podbiło serca publiczności.
Kolejnym ważnym utworem tego wieczoru była zaprezentowana pod koniec koncertu "scenka rodzajowa", którą rozpoczął odgłos piania koguta. Później mężczyźni śpiewem i mową rozmawiali, jakby przekomarzali się, nieraz oskarżali czy obgadywali swoje przywary. W międzyczasie jeden ze śpiewaków w zabawny sposób naśladował szczekanie psa (być może była to prześmiewcza ilustracja kłótni czy obgadywania?). Za to szczekanie publiczność nagrodziła go gromkimi brawami.
Artyści bisowali kilkakrotnie, a po zakończeniu części oficjalnej zaśpiewali jeszcze dwa utwory na małej scenie namiotu festiwalowego. Koncert był niezwykły, pozostaje tylko żałować, że Rustavi nie przyjechali do nas wraz z grupą ponad 50 tancerzy, z którymi mają w zwyczaju występować.
Dzień trzeci
Trzeciego dnia festiwalu publiczność miała okazję poczuć energię orientu za sprawą Al-Kindi Ensemble, zespołu założonego przez... Francuza Juliena Jalala Eddine Weissa, wirtuoza arabskiej cytry. Podczas przedstawienia tradycyjnego obrzędu dhikr grupie towarzyszyli derwisze, którzy modlili się wirując prawie nieprzerwanie wokół własnej osi (przeciętny człowiek by tego nie dokonał), w trakcie prawie godzinnego utworu-modlitwy. Koncert Al-Kindi składał się jakby z trzech części. Pierwsza, w której zabrzmiały stare melodie i pieśni religijne, była zarazem najdłuższą, melodie przeplatane wokalizami trwały prawie godzinę. Na drugą złożyły się utwory współczesne, kompozycje Weissa, a trzecia to była prezentacja muzyki obszaru dawnego państwa osmańskiego. Publiczność znów pokazała, że jest ciekawa innych kultur, nagradzając rzęsistymi brawami wykonawców. W klubie festiwalowym, zagrali Vladiswar Nadishana i Dima Gorelik.
To jednak nie był koniec wieczoru! Grupa muzyków, tancerzy i sympatyków wyruszyła na folkowe jam session do klubu Barometr. Tam nieobecność na dzisiejszych koncertach trochę odbiłam sobie możliwością uczestniczenia w późnonocnej (dla niektórych nawet wczesnoporannej) sesji muzycznej. Całość koordynował zespół Sharena, jednak na scenie znalazło się także wielu innych muzyków: Sebastian Wielądek, Tomasz Biela, Jarosław Żeliński, Łukasz Owczynnikow, Hela Matuszewska, Dima Gorelik, a także uczestnicy festiwalowych warsztatów muzycznych.
W ubiegłym roku sesje odbywały się w zamkniętej niedawno Bratniej Szatni. Podczas tegorocznej edycji festiwalu odczuwam brak takiego przyjaznego atmosferą i akustyką miejsca, co sprawia, że festiwalowe afterparty rozkręcają się powoli (mała scena w namiocie chyba nie do końca sprzyja sesjowaniu, jak dotąd odbyło się bowiem jedno, i to nie za długie). Może jest to jednak wpływ tegorocznych inspiracji orientem i tamtejszym sposobem myślenia o upływającym czasie...
Dzień czwarty
Trzeba przyznać, że tegoroczny program festiwalowy po pierwsze zaskakuje, po drugie nie jest łatwy w odbiorze. Chwała organizatorom, że wybrali takie ciekawostki jak koreańskie pansorii (kor. pan - miejsce, gdzie zbiera się wiele osób, sori - dźwięk) w wykonaniu Ahn Sook-Sun. Tradycja śpiewu pansorii jest u nas praktycznie w ogóle nie znana. To bardziej spektakl, niż koncert. Cieszy fakt, że organizatorzy Skrzyżowania Kultur nie bali się zaryzykować pokazania go, choć, jak wspominała przed koncertem Maria Pomianowska były pewne obawy, czy publiczność wytrzyma... Słuchacze nie tylko wytrzymali ale też sądząc po oklaskach bardzo dobrze się bawili. Co prawda nikt nie miał na tyle śmiałości, by przełamać europejską etykę zachowania na koncercie, i wykrzykiwać koreańskie "cio-ta!" czy "oj-si-go", o co prosiła Maria Pomianowska, gdyż tak koreańskim artystom pokazuje się, że ich sztuka zyskuje aprobatę u widzów.
Cały występ Ahn Sook-Sun, mistrzyni śpiewu pansori, złożony był z jednego utworu. Była to teatralno-muzyczna wersja eposu "Heungbo Ga" (historia Heungbo). Tekst opowiadał historię dwóch braci, jeden z nich "strąca kapelusze z głów dostojników i molestuje młode kobiety (…) obcina wstążki od mycek (…) garbatych przewraca na plecy (…) gra na trąbce, kiedy ktoś pisze wiersz”.
Życie rodzeństwa ułożyło się diametralnie różnie: Nolbo opływał w bogactwa, a Heungbo ledwie łączył koniec z końcem. Kiedy już było naprawdę źle biedniejszy brat postanowił zwrócić się do bogatszego o pomoc, ten jednak nie tylko mu jej odmówił ale wraz z żoną pobił biedaka "i [żona] jęła chlastać Hengubo"... Rodzina postanawia popełnić samobójstwo (zabójstwo) zbiorowe (motyw zabójstwa dzieci z powodu głodu jest dość znany i występujący także w innych kulturach). Do dramatycznych scen jednak nie dochodzi, wszystko dzięki mnichowi się zmienia, a rodzina Heungbo przenosi się w nowe miejsce, do nowego domu, gdzie - jako oznaka szczęścia - od razu zagnieżdżają się jaskółki. Jedna z nich okaże się kluczowa dla dalszych losów rodziny... Historia toczy się ponad godzinę, wiele w niej opisów krajobrazów (jaskółka okazała się wielką podróżniczką).
Całość muzyczna, czy raczej teatralno-muzyczna składała się z naprzemiennych części recytowanych i śpiewanych (czasem tylko melodeklamowanych). Śpiewaczce Ahn Sook-Sun towarzyszył bębnista. Jednakże bęben miast funkcji rytmicznej był tu bardziej instrumentem akompaniującym, potęgującym wrażenie. Mężczyzna-bębnista, z malowniczym kapeluszem na głowie, pokrzykiwał co jakiś czas, wyrażając tym samym aprobatę dla śpiewaczki .Technika śpiewu pansorii jest dość specyficzna, linia melodyczna często jest urywana, a sposób wykonania obfituje w liczne, opadające glissanda. Z pewnością jest to śpiew bardzo ekspresyjny i emocjonalny, nie zabrakło też w nim elementów ilustracyjnych. Momentami, jak zauważyła zapowiadając artystów Maria Pomianowska, śpiew ten przypomina bluesa. Występ był niesamowity. Warto dodać, że koreański śpiew pansorii należy do tradycji "wysokiej", klasycznej. Zresztą w idei wykonania zbliżony jest do europejskiej tradycji "klasycznej", tj. do monodii czy recytatywu.
Jako drugi wykonawca tego wieczoru wystąpił zespół z Japonii - Ondekoza. Jest to grupa trojga bębniarzy i flecisty prezentująca sztukę zwaną taiko, co po japońsku oznacza bęben. Historia zespołu jest dość ciekawa. Grupa została założona przez Den Tagayasu w 1969 roku na wyspie Sado, a zadebiutowała sześć lat później w Bostonie, gdzie zaraz po ukończeniu biegu maratońskiego zagrała koncert (sic!). Według zespołu "czysta moc dźwięku bębnów wystarczy by zachwycić". Muszę jednak przyznać, że momentami ciężko mi było się zachwycić, nie rozumiejąc, nie znając tej tradycji, i tego co artyści chcą nam przekazać za pomocą swojej gry na bębnach. (W tym wypadku przydałoby się tłumaczenie "mowy" bębnów na język polski, tak jak to miało miejsce z tekstem eposu o Heungbo).
Muzycy Ondekozy prezentowali grę na różnych bębnach japońskich, m.in. na: shime, czy ważącym 360 kilogramów bębnie odaiko. Instrumentom perkusyjnym towarzyszyły gongi czy flety shakuhachi. Styl gry zespołu był bardzo widowiskowy: bębniści raz to energicznie podskakiwali przy bębnach, raz malowniczo unosili wysoko w górę pałeczki. Same pałeczki były bardzo ciekawe tak w brzmieniu jak i w wyglądzie. Bambusowe futon-tataki w swym kształcie przypominają dobrze nam znane trzepaczki do dywanów. Podczas występu energia płynęła nawet z wolnych, granych na shakuhachi i innych fletach melodii. Pomimo, że flecista używał znanych powszechnie z europejskiej praktyki glissand czy techniki frulato muzyka była bardzo osobliwa.
Po głównych koncertach odbył się, jak co dzień, koncert w klubie festiwalowym. Tym razem gościem małej sceny był, pochodzący z Madagaskaru, multiinstrumentalista, śpiewak i tancerz Clement Kilema. Mistrz nie tylko grał ale także uczył widzów charakterystycznej dla regionu, z którego pochodził, interakcji artysta-słuchacz. Polegała ona na tym, że po określonym słowie wypowiedzianym czy zaśpiewanym przez Kilemę, należało wyklaskać odpowiedni rytm (trzeba więc było się skoncentrować i być czujnym na wypadek pojawienia się określonego słowa-znaku w trakcie koncertu). Publiczność natychmiast to podchwyciła.
Na zakończenie wieczoru Kilema zaprezentował swoje instrumenty, pokazując technikę gry na tak egzotycznych instrumentach takich jak: katsà, marovany czy kabosy. Podobno marovany to najczęstsza pamiątka przywożona z Madagaskaru. Ta niepozorna, długa bambusowa rurka nie wygląda na instrument muzyczny, kiedy mu się jednak przyjrzeć z bliska, można dostrzec 18 strun. Brzmienie tego instrumentu jest bardzo ciepłe, nieco przypominające afrykańską harfę - korę.
Kilema okazał się nie tylko świetnym muzykiem ale także doskonałym wodzirejem. Wszyscy szybko dali się zintegrować, bawili się radośnie, łącznie z redakcyjnym gronem Folk24.pl oraz wolontariuszkami Skrzyżowania Kultur. Owacja, wiwaty i oczywiście bisy i wiele rozdanych autografów. Tak zakończył się czwarty dzień festiwalu... oficjalnie.
Dzień piąty
Od soboty do środy w Stołecznym Centrum Edukacji Kulturalnej trwały warsztaty muzyczne poświęcone nauce technik i stylów wykonawczych z różnych stron świata. Dr Jyotsna Srikanth z Indii poprowadziła kurs gry na indyjskich skrzypcach. Skrzypce to instrument powszechnie znany, jednakże w Indiach nie tylko inaczej się je stroi lecz także trzyma, opierając główką o kolano czy ziemię (aby łatwiej grać glissanda, tak typowe dla tamtejszej muzyki). Uczestnicy warsztatów zapoznali się z podstawowymi technikami i skalami muzyki indyjskiej. Była także klasa śpiewu indyjskiego prowadzona przez wykładowcę muzyki na Sampurnanda Sanskrit University w Varansi - Anoop Mishrę oraz klasa koreańskiego śpiewu pansori poprowadzona przez zjawiskową Ahn Sook-Sun z Koreii Południowej. Nie zabrakło klasy instrumentów perkusyjnych. W tym roku nauczycielem był Pers Bijan Chemirani, który zapoznał warsztatowiczów z instrumentami perkusyjnymi Presji i Bliskiego Wschodu takimi jak: rigg (bęben obręczowy), zarb (bęben pucharowy z membraną z wielbłądziej skóry), daf (bęben obręczowy z metalowymi kółkami-przeszkadzajkami) czy bendir (obręczowy bęben z jelitową struną umieszczoną pod kozią skórą). Multiinstrumentalista Clement Kilema z Madagaskaru poprowadził klasę tańca i ekspresji scenicznej choć sądząc po koncercie mistrzów równie dobrze mógłby to zrobić Aleksej Arhipowski - mistrz bałałajki. Ten ostatni jednak nie prowadził regularnych warsztatów, a "jedynie" na piątkowym "spotkaniu z mistrzem" zaprezentuje bałałajkę i wykorzystywane przez siebie style oraz techniki gry.
W wielu muzykach tradycyjnych na świecie nieprzecenioną rolę odgrywa improwizacja, dlatego na Skrzyżowaniu Kultur nie mogło zabraknąć klasy improwizacji. Jej tajniki odkrywał przed warsztatowiczami, pochodzący z południowej Syberii, multiinstrumentalista Vladiswar Nadishana. Uczestnicy warsztatów poznawali możliwości rytmiczne i ornamentacyjne, które można wykorzystać we własnych improwizacjach. Wszyscy mistrzowie prowadzący warsztaty spotkali się w czwartek na jednej scenie. Dodatkowo towarzyszyli im zaprzyjaźnieni z festiwalem muzycy: Dima Gorelik, Bartłomiej Pałyga oraz dyrektorka artystyczna Skrzyżowania Kultur - Maria Pomianowska. I - jak wielokrotnie podkreślali organizatorzy festiwalu - taka okazja zdarza się raz w życiu, gdyż najprawdopodobniej nigdy więcej muzycy nie spotkają się już w takim składzie i nie zagrają więcej przedstawionych publiczności utworów. Z tego względu był to więc koncert wyjątkowy. Był on też różnorodny - składał się z kilku części: występów mistrzów solo (Vladiswar Nadishana, Aleksej Arhipowski), w duetach (Jyotsna Srikanth/Bijan Chemirani; Vladiswar Nadishana/Dima Gorelik) a także w dwóch stworzonych podczas festiwalu zespołach, z końcowym grande finale w wykonaniu wszystkich muzyków.
Gwoździem programu był niezaprzeczalnie genialny, szalony w swej grze, doskonale perfekcyjny mistrz bałałajki - Aleksej Arhipowski. Na tym trzystrunowym, niepozornym instrumencie wygrywa on takie rzeczy i w tak zawrotnym tempie, że słuchacz nie ma wątpliwości, że Arhipowski słusznie obdarzany jest epitetami "Paganini bałałajki" czy "Jimmy Hendrix bałałajki". Słuchając akrobacji muzycznych, patrząc na śmigające po gryfie niczym pająk palce, na to jak dobrze bawi się na scenie, grając jednocześnie najbardziej skomplikowane pasaże, słuchacz nie ma wątpliwości, że ma do czynienia z muzycznym geniuszem. Arhipowski nie gra na bałałajce - Bałałajka i Arhipowski to jedno.
O dobrze grających wiejskich skrzypkach zwykło się mówić, że mają inkluza (diabła) w skrzypcach. Nie może ulegać wątpliwości, że Aleksej stanął kiedyś na skrzyżowaniu dróg, gdzieś za wsią i „zaprzedał duszę diabłu“. Jego muzyka to połączenie improwizacji, aranżacji znanych kompozycji, własne utwory, a także małe potpurii ze znanych i lubianych utworów. Wczoraj jednym z najbardziej widowiskowych momentów był dosłownie kilkutaktowy cytat z „Lotu trzmiela” Rimskiego-Korsakova. Muzyk zagrał fragment chromatycznego przebiegu, po czym sprawną ręką złapał trzmiela i... muzyka ucichła... Truizmem będzie wspominanie, że Arhipowski potrafi grać na bałałajce jedną ręką, zębami, czy trzymając instrument za głową...
Świetnie tego wieczoru wypadła także doktor Jyotsna Srikanth, wirtuoz skrzypiec indyjskich. Wraz z równie genialnym Persem Bijanem Chemiranim, towarzyszącym jej na instrumentach perkusyjnych wykonała utwór indyjskiego kompozytora, zafascynowanego muzyką europejską. Nie dało się ukryć pobrzmiewającego w tej kompozycji echa dawnej, popularnej niegdyś w Europie, muzyki tanecznej. Później, wraz z całym zespołem złożonym z mistrzów warsztatów dr Srikanth wykonała także własne kompozycje. Na długo zapadły one w pamięć słuchaczy, niektóre przebiegi melodyczne można było usłyszeć nucone pod nosem podczas przerwy w koncercie.
Ciekawie wypadł także Madagaskarczyk Kilema, który nie tylko wspaniale grał na swych egzotycznych instrumentach (marovany, kabosy) ale także nawiązał bardzo dobry kontakt z publicznością, po raz kolejny wciągając ją w responsorialny śpiew (pytanie-odpowiedź-pytanie-odpowiedź). Wystarczyło, że robiąc krótką pauzę w swojej pieśni o tematyce korupcyjnej zapytał „can you sing?” i już cała sala śpiewała wraz z nim. Podczas utworów inspirowanych polską muzyką ludową („polskie tematy, dziwne klimaty” jak powiedziała dyrektorka artystyczna festiwalu) zachwyciły solowe popisy Marii Pomianowskiej na suce biłgorajskiej czy dr Jyotsny na skrzypcach indyjskich. Słowa uznania należą się też Bartłomiejowi Pałydze (m.in. śpiew alikwotowy, drumla), który w bardzo subtelny sposób akompaniował muzykom, zagrał też ciekawe solowe partie. Podczas koncertu nie zabrakło także śpiewu w wykonaniu mistrza warsztatów Annopa Mishry, Marii Pomianowskiej i Dimy Gorelika.
Niestety koncert nie był najlepiej nagłośniony. Hangu - rytmiczno-melodycznego idiofonu, na którym grał Vladiswar Nadishana nie było w ogóle słychać poza jego partiami solowymi. Również gitara brzmiała, zwłaszcza na początku, zbyt ostro.
Słychać było, że stylistycznie nie wszystko było dograne, jednak należy pamiętać, że w ciągu kilku dni, równocześnie prowadząc warsztaty i grając koncerty nie jest łatwo stworzyć repertuar. Mimo to koncert był ciekawy, zaskakujący i bardzo żywiołowy.
Dzień szósty (Kamil Piotrowski)
Emocje festiwalowe sięgają zenitu. Było to widać i czuć podczas wczorajszego, piątkowego koncertu dwóch wybitnych indywidualności, kunszt których podkreślali wspierający ich muzycy.
Jako pierwszy, szóstego dnia Skrzyżowania Kultur zaprezentował się Titi Robin, grający na gitarze i bouzouki, artysta, któremu w międzynarodowym projekcie "Riverbanks" towarzyszyli bardzo dobrzy muzycy: Sinan Celik, kaval/flet turecki (Turcja); Murad Ali, sarangi (Indie); Mehdi Nassouli, guembri/gitara afrykańska, śpiew (Maroko); Francis Varis, akordeon (Francja), Ze Luis Nascimento, bębny, instrumenty perkusyjne (Brazylia).
Zaczęło się od bardzo miłego gestu Titi Robina, od powitania publiczności po polsku. "Dobry wieczór“, "Jak się macie?" i "Przepraszam, ale nie mówię po polsku" zyskało mu natychmiast sympatię sali. Na koncert złożyło się sześć utworów o różnym charakterze i długości. W przerwach Titi przedstawiał poszczególnych muzyków, co było bardzo przydatne, dzięki temu widzowie mogli się czegoś więcej o nich dowiedzieć. Na przykład tego, że Sinan Celik jest jednym z najlepszych specjalistów w grze na tureckim flecie kavalu, że ściągają do niego muzycy z całego świata, że Murad Ali, to wschodząca gwiazda sarangi, indyjskiego, młodego pokolenia, a Ze Luis Nascimento, to jeden z niewielu perkusistów, który na bębnach potrafi grać melodyjnie. Największą ciekawostką był fakt, iż akordeonista, Francis, pochodzący z Paryża, współpracujący z Titi Robinem od wielu lat, ma polskie korzenie. W dniu koncertu odwiedzał pewną warszawską ulicę, gdzie wychowała się jego mama (sic!).
Muzyka grupy Robina to istna mieszanka kultur. To jak dotąd na festiwalu (poza koncertem mistrzów) był najlepszy przykład tego jak można współpracować ponad granicami, kulturami. Jak je mieszać, łączyć, tworzyć coś nowego. Każdy z muzyków pochodził z innego kraju i to było słychać na koncercie. Utwory, większość niezwykle dynamiczna, były właśnie taką mieszanką, inspirowaną tematami pochodzącymi znad basenu Morza Śródziemnego. Miło na duszy zrobiło się, gdy w jednym z utworów dało się wyłapać także melodię znaną choćby z trójkowej audycji "Nad dachami Paryża". Pięknie to wpletli.
Kolejnym atutem projektu Robina jest to, że widz mógł usłyszeć rzadko pojawiające się u nas instrumenty, na dodatek w niespotykanej dla nich roli. Sarangi grające melodie znad Sekwany, marokańska gitara guembri, brzmiąca jak rasowy, rockowy bas. Przepięknie zaprezentował się flet kaval. Jego barwa bardzo wybijała się na tle pozostałych instrumentów.
Niestety znów zawiodło nagłośnienie. Było przede wszystkim za głośno. Sarangi i akordeon często zlewały się ze sobą (mają podobną barwę, ale to nie powinno być problemem), a gitara Robina brzmiała bardzo ostro, metalicznie, co psuło znacznie odbiór muzyki. Na szczęście ubytki akustyczne rekompensowała energia płynąca ze sceny. Największe brawa za swoje popisy solowe, zebrali Nassouli za śpiew i Nascimento, za niezwykle żywiołowy popis gry perkusyjnej. Bardzo ciekawie zabrzmiało w tych aranżacjach sarangi, a kaval jak dla mnie, tego dnia był numerem dwa, oczywiście po gitarze Titi. Bisy nie zaskoczyły chyba nikogo.
Drugą gwiazdą wieczoru był Raza Khan, zapowiadany przez Macieja Szajkowskiego, prowadzącego koncert, jako mistrza qawwali, tego, który znów wyniósł tę trudną sztukę na wyżyny, na którego Indie i świat czekały 15 lat (nie zgodziło się z tym parę osób w kuluarach). Razie towarzyszyło sześciu muzyków, wspierając go śpiewem i grą na tabli i harmonium. Zwłaszcza ten ostatni, to bardzo ciekawy instrument, który można by przyrównać do naszej harmonii pedałowej. Jednak w indyjskim instrumencie powietrze pompuje się jedną ręką, a nie nogami. Koncert był trudny. Organizatorzy obawiali się reakcji publiczności, ale jak się okazało, niepotrzebnie. Wieloletnia praca edukacyjna m.in. Marii Pomianowskiej, Macieja Szajkowskiego i Stowarzyszenia Transetnika, koncerty indyjskich artystów, które od czasu do czasu organizowali, sprawiły, że tych, do których sztuka Khana dotarła, była zdecydowana większość. Zgotowali artystom owacje, wywołali na kolejne bisy i nie chcieli wypuścić po koncercie z Klubu festiwalowego.
O samym koncercie trudno jest pisać. Raza Khan rzeczywiście ma niesamowitą skalę głosu. To, z jaką łatwością przepływał z niskich do wręcz niespotykanych jak na mężczyznę, rejestrów, mogłoby doprowadzić niejednego śpiewaka operowego do porzucenia zawodu. Dźwięki, które do nas płynęły, tworzyły pewne powtarzalne motywy, budując powoli napięcie. Początkowo coś w zespole nie zagrało, kilka razy wybili się z rytmu, kilka razy wzajemnie sobie przeszkodzili. Miało się wrażenie, jakby nie było między nimi porozumienia. W miarę upływu czasu, nabierania pewności siebie (to był ich pierwszy koncert zagraniczny!), modlitwa Razy Khana była coraz bardziej wyraźna.
O ile pierwsza część koncertu była jakby wprowadzeniem, gdzie Khan powoli starał się pokazać co potrafi, druga bardziej melodyjna, z większą ilością śpiewów chóralnych przygotowywała do tego, co nastąpiło w umownej części trzeciej. Eksplozja głosu, energii, napięcia - pełny odjazd. Artystów i publiczności. Nie można tego opisać, trzeba tego doświadczyć. Bisy, kwiaty, aplauz, brawa - tak reagowali widzowie Warszawskiego Festiwalu Skrzyżowania Kultur na nowe zjawisko w muzyce indyjskiej, a uśmiech Macieja Szajkowskiego, kończącego część oficjalną, dopełniał całości. Dla mnie osobiście (pisze te słowa Kamil - przyp red.) bardzo trudny i niezrozumiały koncert. Khan raczej mnie do siebie nie przekonał.
Hindusi spotkali się jeszcze na chwilę z publicznością na scenie Klubu festiwalowego. Rozmawiali, dziękowali za serdeczne przyjęcie, rozdawali autografy i chętnie pozowali do zdjęć.
Po nich sceną zawładnął Mehdi Nassouli z teamu Robina, do którego dołączył m.in. Lubomyr Iszczuk (Caci Vorba, Burdon) oraz warsztatowiczka Ksenia (oboje z bębnami obręczowymi), Ze Luis Nascimento oraz sam Titi Robin. Wkrótce przyłączali się kolejni polscy muzycy (a nawet tancerka) i popłynął najprawdziwszy ethno-jam. Znów mały namiot festiwalowy ożył. Był to najlepszy ethno-jam tej edycji festiwalu. Radocha ze wspólnego grania była wręcz namacalna. Tego brakowało przez poprzednie dni festiwalu - zespołu lub lidera, przywódcy, inicjatora wspólnego muzykowania. Tego wieczoru był nim Mehdi Nassouli, który porwał wszystkich do wspólnej zabawy.
Wczoraj, przepiękną historią o mailijskim pieśniarzu Kar-Karze, pt. "Boubacar Traore: Zaśpiewam dla ciebie", który dziś, w sobotę wystąpi w koncercie finałowym, zakończył się przegląd filmów w Kinotece, przygotowany przez Planet+ Doc Festival. Podsumowano go też wczoraj wczesnym popołudniem, podczas panelu dyskusyjnego w Klubie festiwalowym. Wzięli w nim udział Artur Liebhart, Dyrektor PLANETE+ DOC FILM FESTIVAL oraz Rafał Pawłowski, redaktor serwisu Portalfilmowy.pl.
Przed nami dzień ostatni i dwa koncerty pod hasłem "Kierunek Afryka", wspomnianego Boubacara Traore oraz Dobet Gnahore, młodej krwi z Afryki.
Dzień siódmy (Kamil Piotrowski)
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Ostatni dzień 8 Warszawskiego Festiwalu Skrzyżowanie Kultur, także przyniósł widzom wiele emocji, i choć program z założenia tego dnia miał być już luźniejszy i bardziej rozrywkowy, artyści występujący w sobotę to była nadal wysoka półka. Ci, którzy obejrzeli dzień wcześniej w Kinotece film o pierwszym wykonawcy finałowego koncertu, Boubacarze Traore, wiedzieli czego się spodziewać. Jak się okazało podczas koncertu, nie do końca.
Kar-Kar, jak nazywają Traore w Mali, legenda afrykańskiej sceny muzycznej lat sześćdziesiątych, bard pokolenia niepodległościowego, pokazał, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W Warszawie wystąpił z towarzyszeniem dwóch muzyków: Losseniego Kone, wybijającego rytm na kalebasach oraz wspaniałego harmonijkarza, Vincenta Buchera.
Proste, gitarowe riffy Boubacara, pulsujący, niemal hipnotyczny rytm nabijany przez Kone oraz mistrzowskie, pełne wirtuozerii popisy Buchera nadały charakter temu koncertowi, gdzie prostota łączyła się z wirtuozerią. Traore zagrał bardzo ascetycznie. Jego muzyka to prawdziwy, korzenny blues, taki, jaki słychać było na plantacjach bawełny w Luizjanie, czy małych, kameralnych klubach Chicago na początku XX wieku. Stylem gry przypominał też czasem naszego ojca polskiego bluesa - śp. Tadeusza Nalepę. Słychać było, że obaj mieli te same źródła, choć Kar-Kar, do swojego stylu gry, którego nauczył się sam, włączył jeszcze zagrywki wykorzystywane w grze na afrykańskiej korze. Brzmienie w niektórych momentach rzeczywiście dalekie było od bluesowych „trzech smutnych akordów“.
Koncert był niezwykły, urzekający, porywający. Prosto, bez rockowego napinania, tak od serca. Mimo bariery językowej, interakcja z publicznością nawiązała się błyskawicznie. Entuzjazm, przy dynamiczniejszych utworach czy totalna cisza panująca na sali, przy tych wolniejszych były niesamowite. Traore porwał widzów swą szczerością, wiernością gatunkowi, który od niemal 50 lat uprawia (z przerwami) i oddaniem temu co robi. Nie bez znaczenia dla wyjątkowości tego koncertu był występ towarzyszącego mu harmonijkarza. Popisy solowe, czy tylko sam akompaniament dodawały pieśniom Kar-Kara odpowiednio dynamiki lub podkreślały bijący z nich "smutek". Dla miłośników bluesa, a było ich w namiocie festiwalowym bardzo wielu, to z pewnością było wielkie wydarzenie, czego nie omieszkali podkreślić gotując na koniec Traore "standing ovation".
Takie koncerty, takie momenty decydują o marce festiwalu, o tym, jak impreza jest odbierana i postrzegana.
Po Traore, na scenie pojawiła się inna gwiazda Czarnego Lądu, Dobet Gnahore. Młodość, dynamika, wielojęzyczność (śpiewała w siedmiu językach afrykańskich), nowoczesny skład instrumentalny (dwie gitary, perkusja i instrumenty perkusyjne) i modernistyczne podejście do muzyki świata. Więcej tu było już brzmień rockowych, jazzowych czy wręcz popularnych, co popchnęło publiczność by ruszyć w tany. Widać było, że po siedmiu dniach spektakli naprawdę wysokich lotów, wszyscy, publiczność i organizatorzy, spragnieni byli czegoś lżejszego. Gnahore idealnie wypełniła tę potrzebę.
Zabawa trwała przez cały koncert, by potem przenieść się jeszcze do Klubu festiwalowego, gdzie powitał zgromadzonych Pako Sarr ze swoim zespołem. Tu już party osiągnęło zenit. Bujali się wszyscy. Organizatorzy, ochroniarze, wolontariusze i przede wszystkim, nadal liczna publiczność.
Gdy po północy opuszczaliśmy namiot, na scenie klubowej rozkręcało się ethno jam session, a przy stolikach trwały ożywione dyskusje. Festiwal tak szybko się bowiem nie kończy.
Zatem w imieniu organizatorów i całej redakcji portalu Folk24.pl, która miała zaszczyt po raz pierwszy uczestniczyć w tym wydarzeniu, dziękujemy wszystkim za obecność, za słowa wsparcia jak i konstruktywnej krytyki, za spotkania, rozmowy i przede wszystkim za tę wspaniałą atmosferę, jaką tworzyliście przez siedem festiwalowych dni, w wielkim namiocie świata, w samym centrum Warszawy. Zapraszamy znów za rok.
PS. A zdjęcia, relacje i stoisko festiwalowe przygotowali: Ewelina Grygier, Ksenia Ciepiela, Robert Derda, Wojciech Małota, Kamil Piotrowski, Witt Wilczyński. Bardzo brakowało nam Ani Wilczyńskiej, którą z tego miejsca w imieniu własnym i gości festiwalowych naszego stoiska, pozdrawiamy i życzymy szybkiego powrotu do zdrowia.