To ja ich poleciłem

18 Traversées Tatihou Festival
Kamil Piotr Piotrowski, 4 listopada 2012
Gérard Viel i Laurence Loyer
Fot. Kamil Piotrowski
Wygląda na to, że zaliczyłem już wielką trójkę festiwali folkowych we Francji, celtycki "Interceltic" w Lorient, największy z szantowych "Festival du Chant de Marin" w Paimpol, i ten, jeszcze daleki od komercji - Traversées Tatihou.

Świat pełen jest miejsc wspaniałych, przeurokliwych i takich skąd wypływa piękna muzyka. Gdyby nie zaproszenie dla Sąsiadów, pewnie szybko nie odkryłbym małej wysepki Tatihou w północno-zachodniej Normandii, zbyt blisko bowiem jest Bretania. A zaproszenie pojawiło się jesienią 2011 r. Gdy pytałem francuskich przyjaciół o opinie na temat mało wówczas mi znanego festiwalu "Traversées Tatihou", wszyscy najpierw gratulowali, a później rozpływali się w zachwytach, że najlepszy, że gra tam tylko czołówka Francji, Irlandii, Kanady, a samo miejsce jest przepiękne. "Lucky you" - pomyślałem.

Przybyliśmy do Staint Vaast la Hougue przed północą. Dookoła ciemność, totalna. Z miasta dobiegały nas dźwięki muzyki tanecznej, z pewnością z jakiegoś balfolku. W porcie czekali na nas gospodarze i… mały prom. Na pokładzie kilku muzyków, jak się okazało z francuskiej grupy Clica Drona, a wśród nich "Danielek", Francuz polskiego pochodzenia, a że mówił trochę po polsku - od razu przypadliśmy sobie do gustu. Ruszyliśmy w ciemność…

Daniel Detammaecker, jak się okazało jest miłośnikiem i propagatorem tańca tradycyjnego. Jego zespół pochodzi z Gaskonii i w repertuarze ma tańce i melodie z tamtych okolic. Podczas nocnego afterparty nie omieszkali nam ich zaprezentować. Daniel bywał w Polsce i zetknął się już z festiwalem "Wszystkie Mazurki Świata" i jego organizatorami. Byliśmy zatem w domu… Tej nocy Daniel, obok swoich tańców i ciekawych instrumentów, na których gra, pokazał nam jeszcze coś. Znów ruszyliśmy w ciemność by znaleźć małą, kamienną kapliczkę, w której była taka akustyka, że… nie chcieliśmy stamtąd wychodzić. Kolejnej nocy, gdy nasz przewodnik był już w drodze do domu, wróciliśmy tam znowu i prześpiewaliśmy prawie godzinę, a gospodarzom, którzy do nas dołączyli, szły ciary… nam zresztą też. Miejsce prze, prze, przeakustyczne!

W tym roku festiwal odbył się po raz 18! Jego pomysłodawcą i dyrektorem programowym jest Gérard Viel. Gérard zajmuje się organizacją koncertów i festiwali od dawna. Swój pierwszy festiwal zorganizował w 1976 r., w sąsiednim Quettehou. Jest promotorem, organizatorem i menedżerem muzyki folkowej.

Gdy na początku lat 90, władze regionu Manche, w północno-zachodniej Normandii (Conseil General de la Manche) postanowiły zainwestować sporo środków w promocję m.in. poprzez organizację różnych festiwali, Gérard przedstawił im pomysł, by wykorzystać fakt, że w sierpniu odpływ jest na tyle duży i długi, że na odległą od lądu ok. 1 km wyspę Tatihou można dostać się suchą stopą. To mogła być spora atrakcja dla turystów. Tak narodził się Festival des Traversées Tatihou.

Pierwsza próba, dwudniowa, miała miejsce w 1994 r. Zagrały dwa zespoły, z Normandii i kanadyjskiego Quebec, a wysłuchało koncertu ponad tysiąc widzów! To było spore zaskoczenie i motywacja do dalszego rozwoju festiwalu, który oficjalnie ruszył rok później. Z roku na rok impreza rosła, przybywało dni (teraz pięć) i wykonawców. Początkowo założeniem było, by zapraszać zespoły z krajów z dostępem do morza (region Manche jest bardzo z morzem związany, morskie pieśni nadal często tu słychać). Dziś misją festiwalu jest prezentacja szerokiego spektrum muzyki tradycyjnej, jej źródeł, inspiracji, no i artystów - z różnych kultur. Jak twierdzą zgodnie Gérard i Laurence Loyer, dyrektor ds. kultury w Conseil General de la Manche (oboje na zdjęciu powyżej) - festiwal osiągnął już swoje maksimum.

- "Nie chcemy robić imprezy masowej. Zależy nam na jakości, nie ilości. Chcemy by impreza przyciągała ludzi zainteresowanych kulturą ludową, tradycją, muzyką świata."

Festiwal toczy się w dwóch miejscach. Na przeurokliwej wysepce Tatihou. Obok głównego namiotu koncertowego, znajduje się tu też baza noclegowa dla zespołów, akustyków, technicznych i organizatorów. Z górującą nad nią basztą dawnego więzienia, rezerwatem rzadkiego ptactwa i wielkim ogrodem, pełnym rzadkich roślin, jest atrakcją turystyczną regionu. W sierpniu, na skutek dużego odpływu, można dostać się na nią prawie suchą stopą. Prom wtedy przemieszcza się na… kołach (sic!). Gdy zabrakło wody wyszło na jaw, że to rodzaj amfibii.

Drugie miejsce festiwalowe to port Staint Vaast la Hougue. Koncerty, balfolki, warsztaty toczą się w drugim, dużym namiocie. Na jeden koncert potrafi przybyć tu ponad tysiąc ludzi.

Ważna jest tematyka festiwalu. Każdy dzień ma inny charakter. W tym roku piątek przebiegał pod hasłem "fusion" czyli prezentacji muzyki tradycyjnej, łączonej z różnymi biegunami muzyki świata (wystąpili Clica Drona z Gaskonii, Sterne z Bretanii, Habadekuk z Danii*), sobota to był dzień w temacie "z południa na północ", czyli prezentacja zespołów i kultur od gorącego południa, po mroźną północ (Renato Borghetti - Brazylia, Canzoniere Grecanici Salentino - Włochy, Sąsiedzi - Polska). Jasno wynika, że tą mroźną północ chyba reprezentowaliśmy my, ale kto widział film "Jeszcze dalej niż na północ", ten wie co Francuzi wiedzą o północy. W niedzielę "z wyspy na wyspę" przybyli w tym roku wykonawcy z Korsyki (I’Muvrini) i Haiti (Moonlight Benjamin); poniedziałek to była "podróż frankofońska" (Gabriel i Maria Malicorne oraz Gilles Serva z Francji i Les Charbonniers de l’Enfer z Quebec), a ostatniego dnia goście festiwalu mogli "tańczyć w baśniowym świecie Celtów" (Allan Kelly Gang & Eddi Reader i Electric Ceili Band, oba z Irlandii, Manran z Anglii).

W trakcie minionych siedemnastu edycji przewinęła się przez festiwal prawdziwa plejada gwiazd. Na liście artystów, którzy tu występowali znajdują się m.in.: Alain Pennec, Altan, Bob Bales, Cabestan, Carlos Nunez, The Chieftains, De Dannan, Dervish, The Dubliners, Elena Ledda, Erik Marchand, Fernhill, Gjallarhorn, Grada, Iron Horse, Kepa Junkera, Lunasa, Maria Kalaniemi, Old Blind Dogs, Oysterband, Sharon Shannon, Värttinä. Trafił tu także zespół Qftry z Polski, zaproszony przez Allana Peneca, dając z nim koncert w 2007 r.

Przede wszystkim jednak dba się tu o swoich artystów, tych z Normandii.

- "Normandia nie jest jeszcze tak dumna ze swojej kultury, muzyki, jak Bretania. Lokalny rząd chce to zmienić. Dlatego promujemy naszych artystów, zakładamy szkoły muzyczne, uczymy tańców. Co roku prezentowane są nowe zespoły z Normandii, zarówno te, które już coś osiągnęły jak i zupełni amatorzy."- chwali się Laurence Loyer.

Z roku na rok powiększa się też oferta programowa. W 2004 wprowadzono warsztaty, pojawił się też przegląd filmów muzycznych. W tym roku festiwal po raz pierwszy wyszedł poza port i wyspę i trafił "pod strzechy". Imprezy towarzyszące pojawiły się w dwóch okolicznych miasteczkach.

- "Staramy się włączyć w to wydarzenie także lokalne społeczności. Chcemy by obok turystów na festiwalu pojawiali się liczniej mieszkańcy regionu. La Manche nie jest bogatym regionem, dlatego bilety na koncerty nie są drogie, ok 10 Euro. Tutejsza publiczność jest otwarta na nowe, nieznane zespoły, słucha, jest ciekawa świata. Jeśli im się spodoba dany wykonawca nie żałują mu braw, bisów i chętnie kupują jego płyty" - tłumaczy Laurance. Mieliśmy okazję się o tym przekonać, gdy na nasz, ponad godzinny koncert, zupełnie nieznanego tu zespołu, przybył do namiotu w Staint Vaast komplet, ponad 800 widzów. Atmosferę jaką nam zgotowali będziemy długo pamiętać.

- "Wykonawców szukamy na różne sposoby. Współpracujemy z innymi festiwalami m.in. w Lorient,  słuchamy płyt, śledzimy prasę branżową, odwiedzamy targi, śledzimy internet czy wreszcie korzystamy z polecenia innych wykonawców. Ale najdziwniejszy przypadek, jaki mi się dotąd trafił był związany z Sąsiadami" - opowiadał mi przy sobotniej kawie Gérard, nie kryjąc ździwienia.

- "Otóż we wrześniu ub.r., w mojej prywatnej, domowej skrzynce znalazłem list, ręcznie pisany (sic!) od anonimowej osoby, która opisała wasz ubiegłoroczny koncert w Paimpol i gorąco mi was polecała, wręcz zaklinała, że muszę was zaprosić. Poza tym nie było nic, żadnego adresu, telefonu, nazwiska. Nic! Nie wiem skąd ten ktoś w ogóle miał mój prywatny adres. Zacząłem szukać was w internecie, znalazłem stronę a reszta już była prosta."

Historia z listem miała ciąg dalszy. Tuż przed naszym koncertem, ten pan, a był nim Jean-François (tyle ujawnił), zaczepił Gérarda na ulicy jednym zdaniem: "To ja poleciłem ci Sąsiadów".

Nam nie udało się go spotkać, choć wiemy, że na koncercie był. Za to spotkaliśmy wielu innych przyjaciół, których jak się okazało we Francji już paru mamy. Specjalnie na nasz koncert, kilkaset kilometrów, przyjechał Zito Barret, lider i skrzypek zespołu Les Dieses, z którym miesiąc wcześniej, przez ponad tydzień, w małym Airvault pracowaliśmy nad wspólnym projektem. Grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie wystąpić z nim, choćby w jednym utworze. Na widowni zasiadło też kilka osób poznanych podczas naszej ubiegłorocznej wizyty w Normandii. A koncert?

Grało nam się przewspaniale. Akustycy rewelacyjni, publiczność otwarta, żywiołowa… nasza. Oj, żal było stamtąd wyjeżdżać. Po tych kilku zagranicznych wyjazdach wiem już dlaczego tak rzadko można posłuchać polskich topowych grup folkowych u nas w kraju.

Niestety, jedyne czego się nie udało to złapać atmosfery festiwalu, posłuchać innych wykonawców. Gdyby nie wspólny powrót do Paryża, nie mielibyśmy okazji poznać osobiście Renato Borghetti, niesamowitego akordeonisty z Brazylii (posiadacza najwspanialszej aplikacji na iPhona ever - otwieracza do butelek!).

Ten wypad pokazał nam niezbicie, że każdy koncert jest ważny. Rok temu w Paimpol, na najważniejszym dla folku morskiego festiwalu w Europie, o udział w którym zabiegaliśmy ładnych parę lat, mieliśmy ogromnego pecha. Na trzy zaplanowane koncerty, udał się jeden! Pierwszy się nie odbył, bo lało strasznie i była to jedyna, 30-minutowa ulewa, na trzy dni festiwalu. Akurat w trakcie naszego setu! Drugi koncert, w pubie festiwalowym, to była męka pańska. W ciągu dnia panował w niej cudowny, folkowy klimat. Nocą, graliśmy ostatni, widownię opanowała podpita młodzież, publiczność folkowa po prostu "uciekła". Daliśmy radę, choć klimatu zero. W ten trzeci koncert włożyliśmy wszystko. Był ostatnią szansą, na pokazanie się festiwalowej publiczności. I to było to! Tam widział nas Jean-François, i "nagrodził" swoim, jak się okazało, cennym poleceniem.

Dlatego apeluję do młodych grup. Inwestujcie w siebie, podróżujcie, koncertujcie, bo nawet najmniejszy set, w maleńkiej miejscowości może otworzyć wam okno na szeroki świat, a świat to ciekawy, głodny naszej muzyki, ceniący i szanujący polskich muzyków - co widać po naszych eksportowych zespołach, Kapeli ze Wsi Warszawa, Dikandzie czy Beltaine.


*) PS. O wyczuciu organizatorów w dobieraniu artystów niech świadczy fakt, że duński zespół Habadekuk (który prawie rozniósł w piątek festiwalowy namiot) otrzymał właśnie nominację w kategorii "Best Live Act 2012" w plebiscycie Danish Music Awards. Trzymam kciuki chłopaki!

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu