Folkiem pachnąca

21 Festiwal "Z wiejskiego podwórza" w Czeremsze
Witt Wilczyński, 31 lipca 2016
21 Festiwal "Z wiejskiego podwórza"
Fot. Tomasz Goliński
Już po raz dwudziesty pierwszy w Czeremsze, na Podlasiu, pod granicą z Białorusią, zabrzmiały dźwięki świata. Tym razem oprócz europejskiej nuty wyszehradzkiej i bałkańskiej usłyszeć można było także orientalną i afrykańską.

Muzyczna część festiwalu rozpoczęła się już w piątek (22 lipca), w pociągu festiwalowym, gdy ten zdążył tylko przekroczyć granicę województwa mazowieckiego i podlaskiego. Weteran działań podscenicznych fanów folku, stały bywalec festiwalu, Anton, wyjął gitarę i drogę licznym pasażerom umilały m.in. rebelsongi i inne akustyczne folki, przynajmniej w pierwszym wagonie, choć i w drugim działo się wiele.

A na scenie

Oficjalnie muzyczną część festiwalu, po przemówieniach otwierających trzy dni folku i world music w Czeremsze, rozpoczęła bułgarska Oratnitza. Nazwa grupy wzięła się z pradawnego zwyczaju oczyszczania ogniem i na początek festiwalowego grania był to strzał w dziesiątkę! Bułgarzy zaczęli transowo, wręcz minimalistycznie, dialogiem kawalu z didgeridoo. Ten drugi instrument praktycznie przez cały koncert nadawał ton dziarskiemu kwartetowi.

- "Sporo powietrza przepuszczają przez tę rurę, co?" – usłyszałem od jednego z sąsiadów, siedzących koło mnie na podscenicznych trybunkach. Nie sposób nie było przyznać racji. A na scenie do transu dołączyły męskie wokalizy, stylizowane na chór mnichów i całość się rozkręciła. Muzyk grający na didgeridoo całkiem udanie próbował wybeatboksować na swoim instrumencie akustyczny dubstep, który rozwinął się w takie bałkańskie hity jak "Gajda szarena" i "Mari Marijko". Następnie wokalista zintegrował się muzycznie z publicznością podając jej bit do klaskania i śpiewania. Chwyciło! "Dojdi libe libe le, dojdi na weczera" niosło się daleko poza Czeremchę... Na bis kawalista wyciągnął skądś dmuchaną pianolę i Oratnitza pojechała na koniec swojego seta czymś, co można by określić jako akustyczną czałgę.

Klezmerska dechovka

Po tej rozgrzewce na scenie zameldowali się dość sprawnie (choć mieli opóźnienie w drodze) sankt-petersburcy klezmerzy czyli dobrze już u nas znani, choćby z muzycznych spacerów po warszawskiej pradze, Dobranotch. Po kilku dźwiękach złapali kontakt z publicznością zapodając na wstępie coś, co można określić jako klezmerską dechovkę, a następnie znany rumuński hicior folkowy "Ionel Ionelule", przerobiony zgrabnie na rosyjski szanson, podlany żydowskim sosikiem. Pozostając muzycznie na pograniczu dacko-słowiańskim zagrali "Ciurleandrę", także w wersji miejskiej znad Newy (a nawet spod licznych mostów tamże), po czym wykonali sus do Turcji ale cały czas pozostając w stylistyce klezmerskiej. Tu, na chwilę, ta rozpędzona "pieterburskaja maszina" zatrzymała się robiąc oko do publiczności w kwestii nowej płyty, dostępnej za kulisami – plenery czeremszańskie wypełnił "Winograd". I nastąpiło zaraz potem to, na co wielu czekało – "Du hast miś" po hebrajsku i biesiadnie! Pierwszy bis, jeszcze na scenie, to było serbskie kolo, zagrane instrumentalnie,  a zaawansowanym miłośnikom biesiadnych nut z Bałkanów znane z wersji Jandrino Jato jako "Republika Srpska". Drugi bis odegrali już sto procent akustycznie, wśród publiczności pod sceną!

Gramy u siebie

Po takim gigu mogła wystąpić już tylko Czeremszyna – i tak się stało. W myśl starego, futbolowego hasła "gramy u siebie" jak zawsze dali z siebie wszystko i zagrali dla swoich. Stąd też zabrzmiały największe hity Mirka, Baśki i załogi, łącznie z "Pidmanuła Pidweła", irlandzko podbarwioną "Hosadyną" oraz "Lipką Zieloną". Występ Czeremszyny to od lat żelazny punkt programu festiwalu „Z wiejskiego podwórza”, podobnie jak didżejskie afterki DJ Woja. Klubowe bity sięgały okolicznych wsi do mniej więcej drugiej w nocy, a mnie ukołysały do snu.

Piłka w błocie

W sobotę (jak i niedzielę) odpuściłem warsztaty pieśni, tańców i rzemiosła ludowego, jak i pokazy filmowe, na korzyść uczestnictwa (jako kibic) w II edycji Błotnej Ligi Mistrzów. Podobnie jak w roku ubiegłym,  na "Kahance", nazywanej także "Estadio Dajnaluz", rywalizowało ze sobą ponad trzydzieści zespołów piłki błotnej (w tym cztery kobiece w osobnej kategorii), rozgrywając emocjonujące pojedynki 2 x po 10 minut, na dwóch boiskach, obficie wcześniej podlanych przez miejscową straż pożarną. Turniej w tym roku wygrała drużyna miejscowych czyli Oldboys Czeremcha, pokonując w finale, w rzutach karnych, drużynę Torfowego Dr Tusza (z Mirkiem z Czeremszyny w składzie) 2:0. W zeszłym roku triumfatorem tych zmagań był Orzeł Kleszczele, który tym razem nie wyszedł z grupy.

Kropka nad "i"

Wracając do muzyki – sobotnie koncerty rozpoczął Mosaik, na którego gig złożył się w dużej mierze materiał z najnowszej płyty "Wolno!", przeplatany od czasu do czasu dźwiękami z poprzedniego krążka "Całe szczęście". Słowem: Słowianie, Afryka, Blues, trochę orientu i przepisowe 50 km/h w terenie zabudowanym. Kojąco-balladowe nastroje na pewno przydały się po emocjach swampions league i wpasowały w podlaski, sobotni luz. Na koniec seta Warszawiacy zapodali muzyczny odpał, wprowadzający w gig kolejnej grupy, i był to folkowy "cover" stareńkiego hitu z czasów italodisco "Tora, tora, tora" (ktoś zatem jeszcze pamięta grupę Numero Uno i harmonijkę ustną użytą jako uzupełnienie dyskotekowego brzmienia, szacon Mosaik!) tutaj zagrany "Toja, toja dziewoja". I to była kropka nad "i" w tej mozaice!

Bez prądu też

Węgierski Cimbaliband od samego początku porwał żywiołowością! Po krótkim wstępie zagrali energetyczne csango, ubarwione technicznymi skrzypcowymi solówkami. Potem popłynęli w moldovaneaskę i dowcipnie zagrane nuty z regionu Csik (zwanego przez Rumunów Ciuc), zaaranżowane a la "Petroleum Lampa" Omegi. Publiczność złapała ten bit i rozkręciła się pod sceną, a lider grupy co jakiś czas pokrzykiwał po polsku i zachęcał do wokalnej interakcji – nie musiał długo o to prosić! Nie zabrakło folkowego drun’n’bass, szczypty etnojazzowej nostalgii i wybuchowej mieszanki cygańskiej z "opa diridi, opa dirida, opa diridiridirida" zaśpiewanego chóralnie z publicznością nawet wtedy, gdy tradycyjnie już, zabrakło na chwilę prądu pod sam koniec setu. Cimbaliband podryfowali jeszcze transylwańsko oraz... bluesowo, z przepięknie zaśpiewaną pieśnią. W następnym utworze wokalistka puszczała w stronę publiczności bańki mydlane, a chłopaki rozkręcili czardasza z elementami "Hej Sokoły" i "Pidmanuła Pidweła", zagranymi instrumentalnie. Co ciekawe publiczność podzieliła się na tę śpiewającą "Sokoły" i tę śpiewającą "Pidmanułę" – było zacnie! A do tego cymbalista wyciął solóweczkę grając z czarną opaską na oczach, wzbudzając nielichy aplauz. Dla mnie osobiście to był najważniejszy band tego wieczoru!

Autentyczna Afryka

Drugą wielką gwiazdą wieczoru była niewątpliwie formacja Makoomba z Zimbabwe. Już od 19:00 pod sceną koczowali z flagą afrykańscy studenci płci obojga, czekając na występ swoich ziomali (i na koniec koncertu udało im się nawet na jeden kawałek wejść na scenę i sprawnie zatańczyć). Przyznam szczerze, że fanem afro-beatu nigdy nie byłem, niemniej Makoomba ujęła mnie kilkoma rzeczami. Pierwsza z nich to profesjonalne i technicznie doskonałe podejście do grania muzyki. Show, jaki dali przebijał popisy największych gwiazd pop z czasów młodego Michaela Jacksona i porównanie to stosuję tu nieprzypadkowo. Lider grupy, obdarzony niesamowicie mocnym, wręcz rockowym głosem, potrafił w niektórych kawałkach prowadzić muzyczny dialog sam z sobą na dwugłos. Druga to spora dawka rocka progresywnego zagrana po afrykańsku. Zanim Makoomba przeszli w typowy afrobeat zagrali coś, co można by określić, jako Pink Floyd z Czarnego Kontynentu. Trzecia – to fakt, że byli to autochtoni z Zimbabwe, przez co ich muzyka brzmiała autentyczną, współczesną Afryką, a nie etno-klubami Amsterdamu, Berlina czy Sztokholmu.

Co z tą Turcją

Na koniec sobotnich szaleństw muzycznych przyszedł czas na pewnego rodzaju wyciszenie zaserwowane przez międzynarodowy zespół Lights of Babylon. Ta muzyczna, irańsko-izraelsko-francuska fuzja, turecką była tak naprawdę tylko z nazwy, jako, że muzycy spotkali się w Stambule i tam działają. Na pewno nieszablonowy głos liderki, przypominał mi bardziej twórczość np. Yasmin Levy czy nawet niektóre bardziej drapieżne pieśni fado niż etniczną Turcję jako taką. Wiem, że to znany zespół, że ważny dla world music - ale nie zachwycił mnie na tyle, by zostać do samego końca tego koncertu. Jego ostatnie takty słyszałem już z oddali, kładąc się do snu.

Góry na Podlasiu

Niedziela to konkurs harmonijkarzy oraz zderzenie dwóch, kompletnie różnych od siebie muzycznych kultur folkowych. Najsampierw zagrała Kapela Maliszów czyli rdzenne brzmienia Beskidu Niskiego i nie tylko. To trio to niesamowity jak zawsze młody skrzypek, wywijający z niezwykłą lekkością solówki, niczym Joe Satriani na strunach swojej gitary. To niesamowita jego siostra grająca na bębnach i innych instrumentach, nie wyłączając strun głosowych. To wreszcie ojciec-nestor i jego stara, ludowa szkoła grania muzyki. To wszystko sprawiło, że w czasie występu rodziny Maliszów pod sceną panowali niepodzielnie miłośnicy stricte tradycyjnego grania i transu z niego płynącego, którzy raz po raz tworzyli taneczne korowody. 

Jak Madness

Po nich nastali Wenezuelczycy, którzy przywieźli ze sobą swoją własną wizję muzyki ska. Gypsy Ska Orquesta, będąca na europejskiej trasie koncertowej zawitała do Czeremchy i, jak to usłyszałem od jednego z widzów festiwalowych "Grają jak Madness, a że Madness już nie gra, to dobrze że takie ska grają ci". I to było celne spostrzeżenie, że G.S.O. grają jak ktoś tam inny. Niemniej z czasem dało się usłyszeć i charakterystyczne dla Ameryki Południwej brzmienia, i trochę Karaibów, i trochę salsy... Płyty bym nie kupił ale na wieczorny koncert do potańczenia na koniec trzydniowego, folkowego szaleństwa sprawdzili się znakomicie - aż fanki rzucały staniki na scenę! Na bis zeszli do publiczności, i zagrali akustycznie taki repertuar, że żałuję, że nie grali tak od samego początku. Zrobił się wyluzowany ale dynamiczny klimat taneczno-fiestowego Caracas.

Kolejna, dwudziesta pierwsza edycja festiwalu "Z wiejskiego podwórza" była udana. Po nocnym powrocie do domu, zapałkach w oczach w poniedziałek rano w pracy i radości przeglądania tysięcy zdjęć zrobionych na festiwalu już czekam na kolejną edycję!

Zapraszamy do odwiedzenia fotogalerii Tomka Golińskiego, gdzie znajdziecie więcej zdjęć z festiwalu w Czeremsze.

 

21 Festiwal "Z wiejskiego podwórza", 22-24.07.2016, Czeremcha
Portal Folk24.pl był patronem medialnym wydarzenia

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu