Śpiewam, by wzruszać

Rozmowa z Julią Doszną, łemkowską pieśniarką
Anna Wilczyńska, 15 lipca 2016
Julia Doszna
Fot. Press
Artystka, która ukochała rodzinną ziemię. Śpiewa od dziecka, a na scenie zadebiutowała w zespole Łemkowyna, potem kontynuowała karierę solową. Nagrała wiele płyt i współpracuje z wybitnymi muzykami. Jej niezwykły głos oczarowuje.

Od jak dawna interesujesz się muzyką, jak to się stało, że zaczęłaś śpiewać?

Trudno powiedzieć, od kiedy interesuję się muzyką... Śpiew zawsze był wokół mnie, we mnie. Wyrastałam w przestrzeni nasączonej pieśniami, muzyką. Nasłuchiwałam dźwięków w przyrodzie, uczyłam się ich subtelności. Święci z ikon przemawiali do mnie swoimi pieśniami. W domu dziadkowie, rodzice wyśpiewywali swoje życie. Z rówieśnikami tańczyliśmy i radowali po dziecięcemu. Chłonęłam po swojemu melodie, harmonie, a one zapisywały się w moim sercu. Śpiew był jak chleb powszedni, jak modlitwa. Wydaje mi się, że z tego zrodziła się pasja śpiewania, wyśpiewywania siebie i mojej Łemkowyny.

Tym samym częściowo odpowiedziałaś mi na następne pytanie, które chciałam zadać - jaki był w Twoim domu stosunek do śpiewu?

Mój dom był rozśpiewany, choć nie zawsze na wesoło. Pamiętam, że babcia modliła się śpiewając, dziadek nucił przy pasieniu, a ja podobno już w wieku kilku lat śpiewałam rzewne piosenki. Zachęcane przez mamę, śpiewałyśmy z siostrami przy pracach domowych. Ta potrzeba współbycia  w pieśni została do dzisiaj, kiedy siadając przy stole rodzinnym w Bielance, odczuwam nieuzasadnioną niczym potrzebę  śpiewania.

Gdy już chodziłaś do szkoły, czy ktoś uczył Cię śpiewu?

W szkole mieliśmy lekcje muzyki i jak to w tamtych czasach bywało wszyscy śpiewali, jak umieli. Nauczycielami nie byli muzycy, uczyła nas na przykład pani od przyrody. Wtedy jeszcze i szkoła muzyczna w Gorlicach nie istniała. Niestety, nie było już i muzykujących na wsi ludzi. Czasem chłopcy przygrywali na organkach, piszczałkach, listkach, któryś udawał bębnistę i tyle. Ja również nie myślałam o sobie, o swoim głosie, że jest jakiś szczególny, wyjątkowy. O edukacji wokalnej też nie myślałam, ale marzyłam o graniu na skrzypcach, które wówczas wydawały mi się najpiękniejszym instrumentem. Możliwe, że właśnie dlatego, iż są najbliższe ludzkiemu głosowi.

Jaka była Twoja droga do zespołu Łemkowyna?

Kiedy mieszkałam w Bielance, mojej rodzinnej wsi, śpiewanie było wszędzie: i na polu, i na drodze, i w domu. Kiedy wyszłam za mąż i zamieszkaliśmy w Łosiu, doświadczyłam ciszy. Nikt tu nie śpiewał, a już na pewno nie można było usłyszeć nic na drodze, nawet przy otwartym oknie nikt nie śpiewał. I to mnie tak wyciszyło, wycofało ze śpiewania na dobrych kilka lat, chociaż potrzeba śpiewania wciąż we mnie była. Kiedy Jarosław Trochanowski – prowadzący Łemkowynę zaprosił mnie do swojego chóru, chętnie się zgodziłam. Dzięki mojej mamie, która pomogła w opiece nad dziećmi, udało mi się tak zorganizować czas, że mogłam śpiewać w zespole. Doświadczenie śpiewu w chórze miałam jeszcze z gorlickiego liceum ogólnokształcącego, ale tutaj zaproponowano mi również partie solistki. W Łemkowynie nauczyłam się być odważna, bo takiej odwagi wymagały solowe pieśni, dla których trzeba było wyjść nieraz na ogromną scenę, jak chociażby w Operze Leśnej w Sopocie. To był największy problem dla mnie - osoby naprawdę nieśmiałej. Przygoda z Łemkowyną trwała krótko: epizod kilku miesięcy w 1983 roku i około dwóch lat pomiędzy rokiem 1986 a 1988. Niestety po bardzo udanym wyjeździe do Kanady i Stanów Zjednoczonych jesienią 1987 roku, po ogromnym sukcesie jaki tam odnieśliśmy, Łemkowyna rozpadła się. Bardzo nad tym bolałam. Z czasem zaczęłam solowe koncerty, na których nie tylko śpiewałam, recytowałam wiersze naszych poetów, ale snułam też opowieści o mojej małej Ojczyźnie.

Wydałaś do tej pory kilka solowych płyt. Która z nich jest Ci najbliższa?

Po moim kolejnym wyjeździe do Kanady, gdzie poznałam Lecha Konopnickiego (“Konopa” – autor zbiorku pieśni "Tam na Łemkowynie", wyd. SKPB w Warszawie) nagrałam dzięki pomocy Towarzystwa Karpackiego kasetę  "Z kolędami po Karpatach" (1994). Lech bardzo zachęcał mnie do śpiewania i to właśnie on przekonał mnie do solowych występów, nagrań. Kolejny zapis, sponsorowany również przez Towarzystwo Karpackie z pomocą Mariusza Martyniaka, zaowocował solową płytą "Tam na Łemkowynie" (2000). To ona właśnie do dziś pozostaje najbliższa memu sercu. Album zawiera najbardziej ulubione pieśni, które towarzyszyły mi od dzieciństwa. I chociaż to prosta poezja ludowa, jednak mówi o sprawach najważniejszych w życiu każdego człowieka; o wolności, miłości, wierności, o tęsknocie i przemijaniu. O tej płycie, która otrzymała III nagrodę w konkursie na Folkowy Fonogram Roku 2000, Włodzimierz Kleszcz napisał: "Album o charakterze artystycznym i mimo wierności tradycji – nowoczesny w swej transowości ludzkiego głosu…". Z kolei Korneliusz Pacuda dodał, mówiąc o mnie: "… Z jej pięknego, czystego głosu płynie prawda..."

Z kim jeszcze współpracowałaś?

Od tego wydawnictwa datuje się początek mojej współpracy ze znakomitym gitarzystą klasycznym Krzysztofem Pietruchą. Pomysł Mariusza Martyniaka zaowocował długoletnią współpracą, wydaniem wspólnej płyty "Czoho płaczesz" (2002), wieloma wspaniałymi koncertami, no i serdeczną przyjaźnią. Krzysztof  jest gitarzystą o szerokich zainteresowaniach muzycznych. Czuje się świetnie zarówno w klimatach latino, jak i jazzie czy muzyce klasycznej. Spotkanie ze mną otworzyło go na muzykę ludową.  W roku 2008 nagraliśmy wspólnie jeszcze jeden album - z Pastorałkami Jerzego Harasymowicza. Muzyka została skomponowana przez  świetnego kompozytora Piotra Pałkę. Do tego projektu zaprosiliśmy kilku zaprzyjaźnionych muzyków. Tak powstała oryginalna, bogata instrumentalnie płyta, którą z nami współtworzyli między innymi: Jacek Sribniak – klarnecista, Martiros Dawtian – skrzypek. Moja przyjaźń z Krzysztofem wciąż trwa, choć  z racji odległości (Krzysztof mieszka w Warszawie) rzadko ostatnio występujemy razem.

Drugim muzykiem, który dobrze potrafi wyeksponować mój głos, jest Mirosław Bogoń – multiinstrumentalista, kompozytor, aranżer, twórca zespołów Ruczaj, Wioszczanie, lider folkowej Serenczy i kultowej grupy Ostatnia Wieczerza w Karczmie Przeznaczonej do Rozbiórki, prowadzi też chór kościelny w Sękowej. Mirek jest z zamiłowania pianistą, a na akordeonie gra tak subtelnie, że prawie go nie słychać. Bardzo cenię sobie współpracę z nim, nigdy mnie nie zawiódł, potrafi słuchać, a co najważniejsze, jest optymistyczny, nie zniechęca się. Jest w tym bardzo podobny do Krzysztofa.

Zdarzyła się też, niestety na krótko, twórcza współpraca z błyskotliwą wiolonczelistką i wokalistką, Katarzyną Palusińską. Kasia pracowała w orkiestrze Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku. Oprócz muzyki klasycznej studiowała również improwizację jazzową. Spotkałyśmy się na warsztatach pieśni łemkowskich, które prowadziłam w Krakowie w kwietniu 2010 roku. Już pierwsze wtedy podjęte próby wspólnego muzykowania zaiskrzyły porozumieniem artystycznym i chęcią wspólnych koncertów. Było ich kilka. Może jeszcze nasze drogi się zejdą?

Od 2014 roku zaczęłam studia nad tomami Oskara Kolberga: "Przemyskie" i "Sanockie-Krośnieńskie" z Antonim Pilchem – lutnistą, śpiewakiem i pedagogiem. Wcześniej kierował zespołami Bractwo Lutni i Akademia Tradycji.

Jakie były kolejne albumy na Twojej drodze artystycznej?

Wspomniany powyżej "Czoho płaczesz"- to jednocześnie tytuł płyty i przewodniej pieśni, której nauczył mnie Piotr Trochanowski. Na tym albumie znajduje się jeszcze surowe nagranie "Modlitwy" Antonycza oraz "Sydyt ptaszok", ulubiony utwór Krzysztofa, ale nie mój, bo niezbyt lubię śpiewać w wyższym rejestrze.

Zupełnie inaczej powstawała płyta "Immigrant/Emigrant" (2005), gdyż pomysłodawcą był Brian Ardan, którego przodkowie mieli łemkowsko-polskie pochodzenie. On zaproponował temat i mnie – jako wykonawcę. Wszystkie pieśni "Emigranta" przepełnione są tęsknotą – to "cierpienie Łemków", to ból, płacz i żal; uczucia, które towarzyszyły doli emigrujących za chlebem do Ameryki i tych, którzy pozostawali w Starym Kraju. W zbiorze tych pieśni przeważa osamotniona, smutna miłość, jak również opowieść o emigracyjnych przeżyciach. Tutaj skrzypce Andrzeja Przybycienia, bas Kena Filjano, czy piano i misterna aranżacja Davida Libby dodają jeszcze melancholii, smutku i tęsknoty.

W roku 2008 powstał album "Czado" z kolędami łemkowskimi, śpiewanymi a cappella z moimi synami. Nagrania robiliśmy nocą w Sali Pod Kopułą we wrocławskim Ossolineum. Niestety drogowe prace remontowe prowadzone również nocą tak przeszkadzały, że musieliśmy się przenieść z nagraniami do sali konferencyjnej, gdzie niestety nie było już tak pięknej akustyki. W tym samym roku wyszła płyta, na której śpiewam wspomniane "Pastorałki" Harasymowicza, ale już z całym zespołem i rozbudowanym instrumentarium. Te dwa albumy mogły się ukazać dzięki wsparciu Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jezioranskiego we Wrocławiu.

Kiedy i jak nawiązałaś współpracę z lutnistą Antonim Pilchem?

Z Antonim poznaliśmy się na wspólnym koncercie kolęd na Zamku Kazimierzowskim w Przemyślu. Nasze spotkanie dało ciekawą i cenną fuzję ludowej tradycji i jej szczególnego, staroruskiego rytu z estetyką odtwórców autentycznej muzyki dawnej, a także symboliczną dla tego obszaru muzyki lutnią. Lutnia, to odpowiednik staroruskiej bandury, w XVI w. zanim pojawiły się prystrunki bliźniaczo do niej podobne. Staroruskie pieśni zanotowane przez Oskara Kolberga, szczególnie te z tomu "Przemyskie", niejednokrotnie w melodii i treści nawiązują do wzorów z XVI i XVII w. Nasz repertuar wzbogacają starodawne pieśni łemkowskie i muzyka lutniowa, tworząca wyjątkowe, bardzo stylowe tło, dla całości.

Dla współczesnych odbiorców ludowe pieśni z XIX w. zebrane przez Kolberga są zaskoczeniem, gdyż wydają się przewyższać głębią tekstu i pięknem melodii znane dziś pieśni ludowe. Dla kościołów i miejsc sakralnych nasz program wzbogaciliśmy o pieśni apokryficzne, dawne, nabożne pieśni łemkowskie i oczywiście "Bogurodzicę". Współpraca z Antonim Pilchem to wspaniałe studium nie tylko dzieł Kolberga, ale może przede wszystkim odkrywanie własnych możliwości wokalnych, których wcześniej nie rozwinęłam. Wspólne pochylenie się nad starymi pieśniami ruskimi z "Przemyskiego" zaowocowało nagraniem w roku 2014, w Dworze na Wysokiej, płyty "Kolbergowskie pejzaże znad Sanu", jako zapowiedzi pełnego wydania. Album jest efektem podróży śladem Kolberga z biegiem Sanu po ziemi naszych ojców i dziadków. Z przyczyn finansowych do tej pory nie udało nam się zrealizować pełnego zapisu, chociaż w tej chwili nasz repertuar poszerzył się tak znacząco, że starczyło by go na kilka płyt. 

Jesteś też pedagogiem, w latach 2001-2012 prowadziłaś zespół dziecięco-młodzieżowy Wereteno - Wrzeciono. Czy dzieci łatwo nauczyć śpiewu?

Jestem przede wszystkim matką, a dyplomu pedagogicznego nigdy nie miałam. Rozpiętość wieku dzieci i młodzieży w zespole zamykała się w przedziale 3-18 lat. Członkowie kapeli byli jeszcze starsi. Bardzo zależało mi na trafieniu szczególnie do tych najmłodszych. Chciałam wiedzieć co rozumieją, co słyszą, zależało mi na tym, żeby każdy odnalazł swój rytm, żeby pokochał słowo i dźwięk. Dużo opowiadałam im o pieśniach, o ich treści, zanim zaczynaliśmy śpiewanie. Starałam się wprowadzać elementy zabawy i ruchu na próbach. Na przestrzeni tych jedenastu lat zdarzyły się wyjątkowo piękne postaci z oryginalną barwą głosu i głębokim poczuciem estetyki wykonawczej. Dziś te osoby już samodzielnie stworzyły, bądź są współtwórcami własnych zespołów. To wielka satysfakcja dla mnie, bo widzę nie tylko kontynuację mojego dzieła, ale obserwuję rozwój i samodzielność twórczą Weretenek. Miałam kilka osób, z którymi ciężko się pracowało, a teraz śpiewają publicznie. Jestem z nich dumna i w jakimś sensie uznaję w ich sukcesie swój udział. Prowadzenie zespołu to ogromny wysiłek i odpowiedzialność, ale wiem, że ta praca nie poszła na marne. U wszystkich moich wychowanków widzę zamiłowanie do śpiewu. Chętnie uczestniczą w festiwalach, konkursach, realizują się na łemkowskich Watrach i w innych grupach muzycznych. Trzeba mieć dużo pokory w pracy z dziećmi. To bardzo delikatny materiał z jednej strony i wymagający – z drugiej. Kocham moje Weretenki i myślę o nich, jak o swoich dzieciach.

Jaką rolę pełni śpiew w Twoim życiu, co jest celem Twojego śpiewania?

Poprzez pieśni rozmawiam z ludźmi; wyśpiewuję nie tylko moją Łemkowszczyznę i swoje życie, emocje, ale również emocje setek ludzi, którzy najpierw tworzyli pieśni, a później je wykonywali. Te emocje uważam za święte i z takim nabożeństwem traktuję materię pieśni – tekstową i muzyczną. I tak naprawdę nie chodzi o to, żeby się podobało, tylko żeby w człowieku coś się poruszyło, drgnęło. I właśnie dlatego śpiewam: by wzruszać, poruszać, uświęcać. Oczyszczam również siebie. Chcę się tym dzielić z ludźmi, pomóc im w przeżywaniu trudnych chwil, bólu. Chcę być tylko nośnikiem pieśni, takim medium, przez które pieśń przemawia do ludzi. Pieśni są do zasłuchania, do przeżywania.  

Jak Twój śpiew jest odbierany przez publiczność?

Najlepiej pytać słuchających. Sama obserwuję wzruszenie, nawet łzy. Czasem ludzie przychodzą, żeby podziękować za wrażenia, których doznali podczas koncertu. Mówią, że moje wykonanie przywołuje obrazy Łemkowszczyzny i wprowadza ich w inną przestrzeń, inne życie.

Jak pracujesz nad głosem?

Urodziłam się śpiewająca, nie kończyłam szkół muzycznych. Śpiewanie a cappella nie jest łatwe. Jesteś tylko ty, a raczej twój głos i odbiorca. Potrzebna jest odwaga, szczerość i prawda, którą chcesz wyrazić. Najważniejsza jest ciągła praca nad sobą. Najlepszą “techniką” jest umiłowanie śpiewania, umiejętność wyrażenia siebie przez śpiew. To jest cała filozofia. Śpiewałam, chodząc po lesie, po łąkach, w domu, w samochodzie; śpiewałam na wdechu i wydechu. Wsłuchiwałam się w dźwięki, które wydawałam, zastanawiałam się, co one wyrażają, ale czy to były ćwiczenia? Nie wiem.

Pomówmy o tekstach pieśni, które śpiewasz. Czy czasem sama coś piszesz?

Właściwie wystarczają mi teksty już napisane. I chociaż to są proste słowa – wydają się najpiękniejsze. Jak się zagłębić – przekaz wcale nie jest taki oczywisty. Często nasączony mnóstwem symboli, które trzeba umieć odczytać i wtedy to już wyśpiewuję nie ludową twórczość, ale wspaniałą poezję. Sama lubię przekłady: Lenartowicza – "Mizerna cicha", "Stabat Mater"; "Bogurodzicę", "Martwe liście" - Preverta, "Modlitwę" – Okudżawy. Chętniej piszę prozę - tekst o cerkwi w Króliku Wołoskim, czy "Moje słowo o Łemkowszczyźnie" do przewodnika "Cerkwie południowej Polski". Pisanie nie przychodzi mi łatwo. Każde słowo jest ważne i święte. Słowa rodzą się w bólu, ale wszystkim daję ducha. Nie ma słowa zbędnego. To, co piszę, jest nasączone mną.

Jakie jest Twoje zdanie na temat łączenia folku z innymi gatunkami muzycznymi, np. z muzyką klasyczną?

Podoba mi się to, jeśli jest prawdziwie twórcze i na dobrym poziomie. Każdy ma prawo do szukania własnej drogi i siebie w muzyce. Najważniejsze, by kochać to, co się robi, nie wstydzić się tego i bawić się przy tym. Hip hop po łemkowsku – to do mnie przemawia, nie lubię tylko przekleństw. Bardzo podoba mi się też muzyka filmowa.

Czy masz jakieś hobby poza muzyką?

Wychowywałam się w rodzinie patriarchalnej, gdzie ważny był ojciec, dziadek i bracia. W TV oglądało się piłkę nożną i boks, więc też się tym fascynowałam. Chociaż było we mnie poczucie, że przynależę do innego świata, że jestem częścią przyrody, z innym rodzajem wrażliwości. Czułam się samotna w rodzinie. W dorastaniu, dojrzewaniu wciąż uciekałam w samotność. Moje hobby to namiętne robienie przetworów, zbieranie ziół i grzybów. Oczywiście ogródek i kwiaty też.

Nad czym teraz pracujesz i jakie są Twoje plany na najbliższą przyszłość?

Jestem babcią i marzę o wydaniu płyty z czytanymi baśniami i kołysankami, które śpiewam wnukom. Od dzieciństwa marzyłam o księżycowym ogrodzie z niebieskimi kwiatami. W tym roku w przydomowym ogródku zaczęłam realizować ten zamiar. Chciałabym zrealizować pełne wydanie "Kolbergowskich pejzaży znad Sanu", wydać płytę z pieśniami z Sanockiego - Krośnieńskiego Kolberga. Są jeszcze inne plany, o których jeszcze nie chciałabym mówić. One wciąż dojrzewają we mnie. Niech pozostaną jeszcze niewypowiedziane.

Dziękuję za rozmowę!

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu