I zatańczyłem etno-fitness po polsku

Rozmowa z Jackiem Hałasem
Tadeusz Konador, 9 października 2016
Jacek Hałas
Fot. Kamil Piotr Piotrowski
Absolwent ASP, muzykant, śpiewak, tancerz. Współtwórca zespołów Bractwo Ubogich, Ket Jo Barat, Muzykanci, Lautari, Kwartet Wiejski, Nomadzi Kultury, projektów teatralnych i edukacyjnych. Zajmuje się też tradycjami wędrownych śpiewaków.

Jacku, dziś jesteś wielkim, uznanym muzykiem. Powiedz, jak to się zaczęło?

Zaczęło się wiele lat temu w czasach poznańskiego liceum plastycznego, gdzie trafiłem na znakomitą „ekipę” niepokornych i poszukujących młodych ludzi. Tam właśnie zacząłem grać w pierwszym „alternatywnym” zespole „Reportaż” (przydały się wcześniejsze lekcje pianina). Tam też – jako wykładowca – pojawił się Krzysztof Czyżewski (obecny szef Fundacji „Pogranicze” w Sejnach), który był ówcześnie w pierwszym składzie Teatru Gardzienice. Zebrał on wokół siebie grupę młodzieży, którzy poszli z nim „tropem gardzienickim”, przez co zaczęliśmy poznawać, że jest coś takiego jak muzyka, kultura tradycyjna. Potem, z tymże Krzysztofem, trafiliśmy do Teatru Węgajty, gdzie poznaliśmy m.in. Anię i Witka Brodów, Janusza Prusinowskiego, Remka Hanaja, Agatę Harz, Adama Struga. Tam też spotkałem po raz pierwszy Andrzeja Bieńkowskiego, który pokazywał swoje unikalne filmy. „Coś” między nami zaiskrzyło i powstało „Bractwo Ubogich” – owoc odkrycia i zauroczenia polską muzyką ludową.

Ty dziś grasz muzykę z wielką pieczołowitością. Ja bym powiedział, że jesteś takim wiejskim muzykantem. Powiedz, jakie są Twoje źródła, od kogo się uczyłeś, jak się uczyłeś?

To nie jest tak zupełnie, to byłoby przekłamanie. Rzeczywiście, w czasach działalności Bractwa uczyliśmy się od muzykantów na Roztoczu, i później spotkanych w drodze, ale ja zawsze chętnie korzystałem i korzystam z różnych źródeł, takich jak nagrania archiwalne, zapisy nutowe czy wręcz opisy obyczajów. Tak samo w przypadku tańca.

No właśnie. Jeżeli chodzi o taniec – jak się go uczysz, bo tańczysz go, jakby to była twoja natura. Jak do tego doszedłeś?

To była podobna ścieżka, jak z muzyką. Jedno z drugim było integralnie związane. Jak już zaczęliśmy grać muzykę, która w dużej części była muzyką taneczną, okazało się, że można ją dobrze zagrać dopiero wtedy, gdy przepuści się ją przez ciało. Wtedy rozumie się współpracę z tancerzami, rozumie się w jakim tempie zagrać, jak można przyspieszyć, zwolnić, jak można budować energię spotkania. To jakby początek – poznawanie tańca równolegle z muzyką.

Potem zaczęliśmy podróżować po świecie i zauważyłem, że w wielu miejscach w Europie, ta muzyka jest jeszcze żywa, lub odradza się, tak jak w Polsce. Z czasem odkryłem, że te – różne na pierwszy rzut oka tradycje, są ze sobą w dużej mierze powiązane – melodią, rytmem a nawet krokiem. Mnie najbardziej interesują tańce, które nie wymagają dużego przygotowania i umiejętności, ale budują pewien rodzaj wspólnoty. Takie tańce „kolekcjonuję” i korzystam z nich prowadząc warsztaty.

Jak długo prowadzisz warsztaty taneczne?

Trudno mi określić taki moment, wszystko wyszło bardzo naturalnie. Często prowadziłem taniec, na przykład chodzony, na koncertach – taki wodzirej – i w tej roli znajdowałem się bardzo naturalnie. W pewnym momencie zacząłem prowadzić spotkania, wieczory taneczne. Po prostu uczę i prowadzę zabawę. Im większa była moja wiedza, i muzyczna i ruchowa, tym więcej elementów wprowadzałem w zabawę. W pewnym momencie zauważyłem, że potrzebne są takie warsztaty i po prostu zacząłem to praktykować.

Po warsztatach rozmawiałem z Twoją żoną Alicją, a ona powiedziała, że jest to po prostu „etno-fitness”. Co o tym myślisz, czy jest możliwość by pod takim szyldem rozpowszechnić tego rodzaju zajęcia?

Ja uważam, że to znakomity pomysł. Bo co to jest fitness? Są to po prostu ćwiczenia fizyczne związane z muzyką i z sekwencjami ruchu, które uruchamiają różne części ciała. Nie bał bym się nazwać wydarzenia w ten sposób korzystając – na przykład – z tańców, których m.in. uczyłem w Czeremsze. To korowody „Csangoszy” – mniejszości węgierskiej, od stuleci mieszkającej w Rumunii. Nie są one bardzo trudne ani wymagające, angażują całe ciało, są tam sekwencje ruchów nogami, rękoma, które trzeba wykonać, przez co faktycznie jest to swego rodzaju „etno-fitness”.

O tych Twoich zajęciach uczestnicy też mówili, że to jest również swego rodzaju joga, ponieważ trzeba oddychać całym ciałem, skoordynować go z ruchem, trzeba wejść wtedy całym sobą w muzykę, w ruch. Co Ty na to?

Ludzie, którzy po raz pierwszy przychodzą na warsztaty, opisują swoje doznania pojęciami, które są dla nich czytelne. Rzeczywiście: oberka na przykład można nazwać „medytacją w ruchu”, jest to jakaś forma naszej, słowiańskiej medytacji, która została wypracowana przez tradycję. Albo określić nowocześnie, jako „fitness” czy nawet „bodybuilding” (no, może przesadziłem).

Patrząc na Twoje zajęcia z boku, widzę, że ludzie zaczynając je byli często przestraszeni, zażenowani, ale szybko zmieniali się w trakcie warsztatów. Zaczęli się czuć bardziej swobodnie, nie bali się robić pomyłek, wszyscy byli uśmiechnięci i, nie wiem, czy zauważyłeś, że do tańca zaczęli się podłączać widzowie. Najpierw pojedynczo, a później zaczął się tworzyć nowy szereg, który z wielką lekkością powtarzał ruchy tancerzy?

Tak, na tych spotkaniach to jest dla mnie bardzo ważne, bez względu na to, czy są to zajęcia śpiewacze czy taneczne. Nie wiem, czy nie najważniejsze jest dla mnie właśnie odblokowywanie uczestników, bo ludzie mają w sobie bardzo dużo zażenowania, wstydu, że nie potrafią wydobyć głosu, że nie potrafią się poruszać, rytmicznie wykonać jakiegoś kroku, że to jest za trudne dla nich. Staram się, żeby ludzie nawet nie myśleli o tym, że muszą się odblokowywać, by przychodziło im to samoistnie, żeby mocno zaangażowali się we wspólną zabawę. I cudowne jest, że po dwóch godzinach warsztatów dochodzi do nich: „ja zatańczyłem”, „ja zatańczyłam”, co wcześniej wydawało im się niewykonalne. Nagle okazuje się, że te napięcia gdzieś znikają.

Czy uważasz, że warto rozpowszechniać „etno-fitness”?

Termin „taniec ludowy” może – wciąż jeszcze – odstraszać, kojarząc się ludziom z zespołem ludowym albo jakimś hermetycznym środowiskiem etnochoreologów. Może właśnie tym kluczem łatwiej będzie do ludzi trafić, bo „fitness” jest czytelnym, pozytywnym hasłem. Myślę, że natchnieniem dla Alicji było na pewno miejsce, które okazało się świetną lokalizacją naszych warsztatów tanecznych – czyli czeremszański „fitnesspark” przy Ośrodku Kultury.

Jak na dzień dzisiejszy widzisz kadry? Czy są ludzie, którzy by mogli poprowadzić takie zajęcia, ewentualnie czy jest możliwe wykształcenie instruktorów?

To dosyć trudne pytanie. Trzeba powiedzieć, że polskie tańce ludowe nie należą do najłatwiejszych, i dlatego ja dla swoich potrzeb (w kontekście, o którym rozmawiamy, czyli w kontekście etno-fitness) korzystam z różnych tańców, zebranych z całej Europy. Takich, które nie wymagają warsztatów specjalnych, poświęconych technice wykonania tego tańca, tylko akcent położony jest bardziej na wspólną zabawę i spotkanie.

A wracając do Twojego głównego pytania, ja osobiście nie znam nikogo, kto by, w taki sposób jak ja, zajmował się tym tematem. Mamy fantastycznych tancerzy, wielu ze znakomitym doświadczeniem i zapleczem dydaktycznym (bo też trzeba umieć prowadzić takie warsztaty), lecz oni są skupieni raczej na pewnych konkretnych stylach czy rodzajach tańców regionalnych, są specami od oberka, salsy czy tanga. Nie znam nikogo, kto by zajmował się grupą, spotkaniem i tym, co poprzez taniec się dzieje w samych ludziach i między nimi.

Pytasz czy jest możliwość by wykształcić instruktorów etno-fitness? Mam przyjemność prowadzić co jakiś czas zajęcia w szkole, która generalnie kształci ludzi, którzy zajmują się terapią tańcem, ruchem i pracują z niepełnosprawnymi, wykluczonymi, z małymi, zamkniętymi środowiskami, z dziećmi. Nie uczę ich tańca ludowego, chodzi mi raczej o to, by zapoznać ich z rodzajem myślenia o tańcu, jako języku komunikacji. Proponuję pewne narzędzia, za pomocą których można uspokoić (bądź pobudzić) oddech, odblokować głos, ciało. To jest na pewno zaczątek nowej „kadry” – tyle, że oni wykorzystają te doświadczania przede wszystkim w swojej pracy pedagogicznej, terapeutycznej.

Warto by chyba trafić do szerszego grona ludzi, którzy z takich warsztatów mogliby skorzystać?

Może dobrym pomysłem byłoby zrobienie letniego, tygodniowego „Art Taboru”, (nawiązując do znakomitych regionalnych taborów Warszawskiego Domu Tańca) – gdzie będziemy uczyć, jak korzystać współcześnie ze swojej wiedzy i praktycznych umiejętności związanych z tradycją – w działaniach oscylujących gdzieś między edukacją, sztuką, a terapią (czyli szeroko pojęte etno-fitness).

Dziękuję za rozmowę.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu