Z bliska i na odległość

10. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur
Anna Wilczyńska, 18 października 2014
X Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur
Fot. Skrzyżowanie Kultur
W tym roku dane mi było uczestniczyć w wydarzeniach festiwalowych tylko dwa dni, w środę i w niedzielę. Dzięki transmisjom radiowym mogłam też wysłuchać koncertu piątkowego. Wrażenia i przemyślenia mam takie.

Jubileuszowemu, 10. Skrzyżowaniu Kultur przyświecało motto "Legendy i odkrycia". Każdego wieczoru jako pierwszy występował więc artysta debiutujący, a w drugiej części miała pojawić się uznana gwiazda. Niespodzianką festiwalu była wydana specjalnie z okazji 10 edycji, książka, a właściwie bogato ilustrowany album.

Wieczór pierwszy

Na koncert inauguracyjny szłam z obawą, ponieważ nie lubię muzyki z Afryki, uściślając, nie oddziałuje ona na moje emocje i nie czuję głębokiego z nią związku. Duet z Madagaskaru – Claude Teta i wokalista Kira przyciągał moją uwagę tylko wtedy, gdy słyszałam śpiew na głosy, a reszta ich bluesowych dokonań nie przekonała mnie, mimo docenienia warsztatu "człowieka o zwinnych palcach" (przydomek, jakim obdarzono Tetę ze względu na zręczną grę na gitarze).

Po przerwie nastąpiła totalna zmiana klimatu. Na scenie zagościł Hugh Masakela, legendarny trębacz i kompozytor z RPA, pionier afro-jazzu. Artysta zasługuje na uznanie chociażby ze względu na świetną, jak na 75 latka formę, zaangażowanie w walkę z apartheidem i jak się okazało, niesamowite poczucie humoru. Mistrz trąbki przybył ze swoim zespołem – doskonałymi muzykami i od razu wzbudził żywą reakcję ze strony publiczności. W części koncertu towarzyszyła mu młoda wokalistka Nomfusi, wschodząca gwiazda soulu o wyjątkowym, mocnym głosie. Wykonała kilka utworów solo, a wspólnie z Masakelą zaśpiewała anty-apartheidowy hymn Afryki "Bring Hom Back Home", dedykowany Nelsonowi Mandeli, który był przyjacielem artysty.

Należy podkreślić świetny kontakt kompozytora hitu "Grazing in the Grass" z publicznością, którą raz po raz zagadywał historiami o urodzeniu się w Krakowie jako Łukasz. Byłam nawet mile zaskoczona, bo myślałam, że będzie tak jak zwykle czuję się na koncertach z afrykańską muzyką..., czyli nudno i bez pazura (to moja osobista opinia). Po pierwszych, żywiołowych bisach i owacjach na stojąco, musiałam opuścić festiwalowy namiot. Idąc do przystanku, słyszałam głośne oklaski z namiotu, więc na pewno na jednym bisie się nie skończyło.

I po festiwalu

Grypa skutecznie zatrzymała mnie w łóżku na kolejne dni, niestety. Docierały do mnie tylko informacje od znajomych. Bardzo żałowałam, że nie mogłam zobaczyć na żywo dnia polskiego, była to dla mnie przysłowiowa „wisienka na torcie” całej imprezy, bo gwiazdy world music gwiazdami, ale najbardziej czuję się przywiązana do naszej rodzimej sceny. Podczas koncertu „Sound like Poland”, na głównej scenie, wręczono Wirtualne Gęśle – nagrodę za najlepszy folkowy album roku zdaniem internautów. Nagrodzono nimi krążek zespołu Chłopcy Kontra BasiaOj tak!”. Z rozmów ze znajomymi, którzy wybrali się na Sounds Like Poland, padały słowa uznania dla występu Kapeli Maliszów, Hańby! i tria Sutari. Niestety, nie dane mi było ich usłyszeć na żywo...

Przez fale radiowe

W piątek uczestniczyłam w festiwalu tylko dzięki radiowej transmisji, co przy moim stanie zdrowia było jedynym rozwiązaniem. Zaczarował mnie duet Su:m z Korei: etniczne, oryginalne instrumenty (zwłaszcza 25. strunowa cytra, ustne organy piszczałkowe), zmysł kompozycyjny i umiejętność wytworzenia pejzaży za pomocą dźwięków. Utwory inspirowane były koreańską muzyką tradycyjną, ale zagrane już w formie bardzo współczesnej. Co ciekawe, mimo że na scenie były tylko dwie artystki, ani przez chwilę nie czuło się, żeby tych dźwięków było za mało. Późniejszą wiadomość o dosłownym wymieceniu płyt Koreanek ze sklepiku skwitowałam z żalem, ale i ze zrozumieniem dla innych słuchaczy, którzy, widocznie, podobnie jak ja, "wpadli po uszy".

Po przerwie na scenie zameldowała się światowej sławy gwiazda muzyki etiopskiej, piosenkarz Mahmoud Ahmed i klimat zmienił się diametralnie – w kierunku soulu i bluesa. W pewnej chwili nawet przez radio czuło się poruszenie. Jak dowiedziałam się potem, artysta zszedł ze sceny i zaczął integrować się z publicznością - śpiewał wśród ludzi tak jak w zeszłym roku zrobiła to Calypso Rose. To było nawet bardzo transowe, ale nie wciągnęłam się głębiej w tę muzykę, mając w pamięci niesamowity występ duetu Su:m.

W piątek ominęła mnie również plenerowa prezentacja uczestników warsztatów perkusji ciała z zespołem Barbatuques przed kościołem Św. Anny. To bardzo dobry pomysł by "wyjść z world music" do ludzi, ale nie zapomnijmy, że to i tak namiastka dawnych koncertów Mistrzów i warsztatowiczów na głównej scenie. Dobrze, że wraca choć w takiej formie.

Finał

Do namiotu pod Pałacem Kultury i Nauki powróciłam dopiero w niedzielę. Zakończenie festiwalu należało do młodej orkiestry z Iranu - Rastak oraz włoskiego zespołu Mascarimiri, założonego przez braci romskiego pochodzenia, Claudio i Cosimo Giagnotti'ch z Apulii. Jak się potem okazało, był to występ, który wzbudził spore kontrowersje wśród widzów, głównie ze względu na nadmiar elektroniki.

Koncert grupy Rastak był fenomenalny, bo poznałam zupełnie inną, radosną i żywiołową stronę muzyki z Persji. Jakoś tak się do tej pory złożyło, że znałam tylko jej bardziej mistyczne i pełne melancholii oblicze. Członkowie zespołu (w większości są to studenci) jeżdżą po wsiach i zbierają ludowe pieśni z różnych regionów swojego kraju. Widać było, że prezentacja tych dokonań to ich pasja i żywioł. Byli niesamowicie energetyczni - skakali po scenie – zwłaszcza dudziarz, bębniarze mieli swoistą choreografię, rytmy były zmienne, ale grane w tempie, który przysparzał o zadyszkę - gdyby chcieć zatańczyć. Raz po raz wpadali w zadumę, ale nie na długo. Wszyscy śpiewal i- a było ich na scenie niemało - 14 osób(!) i byli w tym bardzo autentyczni. Momentami słychać było dalekie nawiązania do muzyki z Półwyspu Indyjskiego oraz ze środkowej Azji. Rozgrzali publiczność tak, że nie chciała ich puścić ze sceny i na stojąco domagała się jeszcze raz swoich ulubieńców, klaszcząc i tupiąc nogami, ile wlezie. Ale wszystkie bisy mają swój koniec.

Występu Włochów czekałam z niecierpliwością, gdyż nie wiedziałam jeszcze, co wyniknie z połączenia tradycji ludowego tańca pizzica z elektroniką. Taniec ten pochodzi z regionu Apulia w południowej części tego kraju. Do tej pory słyszałam tylko zespoły tradycyjne, jak np. Tamburellisti di Torrepaduli na Skrzyżowaniu w 2010 roku i bardzo mi się one podobały z racji niespożytej, mocno korzennej energii, wspaniałych tancerek i wirtuozerskich popisów gry na tamburynie.

Gdy grupa Mascarimiri wyszła na scenę, od razu rzucił się w oczy stół didżejski - wszak mieliśmy usłyszeć, jak napisano w programie, "punk-dub tarantolato Salentino". Po pierwszym utworze, w którym od samego początku DJ puścił beat w stylu bhangry z laptopa, wymiotło część widzów. Nie zdziwiłam się, bo tego dnia przeskok w podejściu do muzyki źródłowej był spory – od bardzo tradycyjnych brzmień zespołu Rastak w pierwszej części koncertu, po współczesne eksperymenty Mascarimiri. Całości obrazu muzyki klubowej dopełniały światła rodem z dyskoteki.
Po kolejnych utworach znów przerzedziło się na sali, ale ci co zostali, bawili się dobrze, sądząc po zbiorowych tańcach pod sceną. Tego dnia specjalnie zostawiono z boku przestrzeń dla tancerzy i nie zastawiano jej krzesłami, aby rozwiązać odwieczny, festiwalowy problem zasłaniania widoczności osobom siedzącym. Choć na początku nie byłam zachwycona proporcjami dźwięków płynących ze sceny do dźwięków z playbacku, to im dalej w koncert, tym było lepiej. Wydaje mi się, że DJ zrezygnował z klubowych podkładów w stylu techno, dub stepu na rzecz bardziej etnicznych, w których było słychać też tradycyjne instrumenty (drumla, sopiłki). Popłynęły nuty rodem z Huculszczyzny, Bukowiny, potem fanfar z Rumunii, a nawet typowo cygańskie pieśni – i chyba w tym zespół z Muro Leccese był najlepszy. Otrzymali potem dwa bisy z owacją na stojąco. A ja po tym koncercie wiedziałam już, że najbardziej jednak lubię tradycyjną, niezmienioną przez synezatory, włoską tarantellę, choć przyznaję, że zaproszenie zespołu, który tak bardzo wspomagał się na scenie elektroniką i odbiegł od tradycyjnych, źródłowych brzmień, było decyzją dość kontrowersyjną. Brawa dla organizatorów za odwagę!

I tak występem Włochów zakończyła się jubileuszowa edycja festiwalu, podczas którego odbyło się osiem koncertów zagranicznych gwiazd, a Warszawa na pięć dni stała się europejską stolicą world music.

A tu możecie obejrzeć reportaż przygotowany przez TVP Kultura

X Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur, 24-28.09.2014, Warszawa
Portal Folk24.pl był patronem medialnym tego wydarzenia

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu