Staszek o Antku

Pamięci pioniera folku
Witt Wilczyński, 12 sierpnia 2014
Staszek Jaskułka
Fot. Tomasz Kaldru
W nocy, z 10 na 11 lipca b.r. odszedł Antoni Kania, jeden z prekursorów polskiego folku, wielki muzyk i wspaniały człowiek. Przyjaźnił się między innymi ze Stanisławem Jaskułką, który tak wspomina Antka w rozmowie z nami.

Podczas festiwalu w Czeremsze Staszek Jaskułka, który tradycyjnie już zapowiadał koncerty festiwalowe, w trakcie prezentacji zespołu Czeremszyna, wspomniał Antka Kanię. Nazajutrz spotkałem go "we fojerze" i o Antka zapytałem...

Na początek Staszka pierwsze spotkanie z Antkiem...

Przede wszystkim pamiętam zacnego człowieka i wspaniałą muzykę, nie muzykanta, tylko muzykę, bo on całym sobą był muzyką. Miałem tę przyjemność, że gdy jako młody aktor - trzeci sezon teatralny byłem w Lublinie, spotkałem Antka. Ze swoimi Syrbakami koncertował i przygotowywał się do trasy z polskimi kolędami w stylu country. Ponieważ Antek oglądał mnie w teatrze, jak grałem w drugiej części "Krakowiaków i Górali" - śpiewałem ostrym, wysokim głosem, a miałem wtedy trzy oktawy do dyspozycji - ludzie z Estrady zaprosili mnie na spotkanie z nim. Poznałem dziwnego człowieka, bo wyglądał jak dziwoląg. Ale jak zaczęło się z nim rozmawiać - to jak stary znajomy, znakomity człowiek! Grał kolędy, w stylu country, na przedziwnych instrumentach... Wtedy się nie mówiło o folku, pojęcie "folk" było jeszcze u nas nieznane. "Folklor" - tak. Mazowsze, Śląsk...  Ja już wtedy zacząłem prowadzić festiwal w Kazimierzu, to był mój pierwszy rok, więc trochę już byłem nasycony tym polskim folklorem, a z racji tego, że jestem z Podhala urodzonym Góralem także ta góralszczyzna była zawsze u mnie obecna. Siła tej ludowizny przy Antku wyszła, on mnie coś tam zapytał, a ja mu od razu zaśpiewałem "Oj Maluśki, Maluśki" (dziś tę kolendę cała Polska śpiewa). Wtedy oni to zagrali w tym swoim country, Antek wziął pompkę od roweru i zaczął na niej grać. Następnie na biczysku, czyli na łuku, na który naciągnięta macharzyna (pęcherz świński). Jak zagrał to wydało to z siebie burdonowe dźwięki, bardzo rytmicznie to zabrzmiało. Do tamtej pory "Oj, Maluśki..." kojarzyła mi się raczej z powagą i nastrojem, a tu zabrzmiało jak szalone country i zagadało. Trzeba było tylko wpasować się w rytmy, które Antek wprowadził. Ta jego nowa rytmizacja, z reggae’owym przebiciem, bardzo mnie wówczas zaskoczyła, do tego Antek w refreniku pośpiewujący - mieliśmy z tego ogromną frajdę. Parę pioseneczek sprobowaliśmy. Padła propozycja wspólnego koncertowania. Wtedy nie udało nam się razem pojechać w Polskę. Teatr dla mnie był najważniejszy, a w tamtym czasie zarobienie większych pieniędzy groziło tym, że przy moim charakterze słabo-silnym i chorobach delegacyjnych, które mnie dopadały spontanicznie, prawdopodobnie nic bym do domu nie przyniósł, a i wyszedł z repertuaru teatralnego, co było dla mnie ogromnie ważne.

Czym jeszcze potrafił zaskoczyć?

Wygrzebywaniem piosenek, które wydawało się, że to musiał ten facet napisać, a on wygrzebywał z okresu międzywojennego stare ballady i potrafił z nimi robić cuda. Ale potrafił tworzyć też znakomite teksty. Korneliusz Pacuda mówił do mnie: "Staszek, namów go, bo ja nie dam rady, bo on ciągle zajęty".

Antek miał taki rodzaj kompleksu, ciągle powtarzał - "może niech inni to zrobią, czy ja się do tego naprawdę nadaję?". Nadawał się. Byłem chyba pierwszym, który w Mrągowie usłyszał jeszcze surową wersję jego "Road Country", który to utwór stał się potem wielkim hitem countrowców. No cudo! Pacuda też był zachwycony! Niedawno z nim rozmawiałem, jeszcze jak Antek żył, mówił: "Stachu, trzeba się do niego wybrać!". I tak się wybieraliśmy...

Co było dalej?

Potem był okres taki, że Antek był w dużym dołku. Rozpadł mu się zespół,  94 czy 95 rok...Wtedy już trochę zapomniano o jego Syrbakach. Antek nie miał roboty i psychicznie wchodził w ten dołek coraz głębiej. Robiliśmy wówczas dla telewizji program o wójtach i powiedziałem, że dla uatrakcyjnienia trzeba ściągnąć Antka Kanię z Syrbakami. Szukali tego Antka i znaleźli, ale Syrbaków już nie było. Zadzwoniłem i mówię: Antek, błagam cię!, Antek na to „Ale Stasiu ja nie mam z czym, nie będę się wygłupiał” i tak dalej. Mówię mu: "Antek pomóż koledze!". Uderzyłem w ten ton i tu Antek nie odmówił. Gdyby chodziło o niego, to by pewnie zwekslował, a tak przyjechał. Myślałem, że przywiezie to swoje bogate instrumentarium, on na wszystkim potrafił zagrać, nawet na odcisku dużego palca. A tu przywiózł tylko dużą łychę ze strunami. Stanęliśmy we dwóch, ja mu przyśpiewywałem, on na tej łyżce przygrywał w tej swojej słynnej syrbackiej czapie.
I to był jego bardzo udany come-back, wtedy przypomniał ludziom estrady, że coś takiego jak Antek Kania i Syrbacy istnieje. Zebrał paczkę muzyków, znów namawiał i mnie. Mówił: "Stachu, z kolędami się nie udało, ale ty przecież zagrasz na harmonijce, na drumli, nauczę cię grać na podkowach, przecież dasz radę, będziesz grał na tym łuku, każdy na tym potrafi i pośpiewamy razem!".

Czy do tego doszło?

Ja się boję takich tras estradowych, bo wiem czym to grozi - cygańskie życie, a tu i rodzina, i dom. Nie zdecydowałem się, mimo tego, że był to kolejny raz jak Antek powołał do życia Syrbaków i dość duże pieniądze były do zarobienia. Antek grał koncerty do czterdziestu minut, nie dłużej i to było urocze. Później wielokrotnie spotykałem go na imprezach, które także były "moimi". Za każdym razem z otwartą gębą słuchałem, o czym opowiadał.

Jak był odbierany przez publiczność?

Mało jest muzyków, którzy mieliby tak niesamowity kontakt z ludźmi. Na początku  patrzysz na Antka i myślisz: "Jakiś dziwoląg, co te cudaki będą robili?". A po 5-10 minutach i paru słowach Antka mówisz: "Ale fajne chłopy!" I jak kromkę chleba z masłem i miodem - to się dało jeść całymi garściami. Ryczałeś ze śmiechu, aż cię brzuch bolał. Mógł również i wzruszać. I to, jak potrafił trafiać do ludzi, było niesamowite. Potrafił rozmawiać z każdym - od najmłodszych dzieciaków, po babcie i dziadków.

A instrumenty?

Robił wszystko z instrumentami: trąbka, pierdziel, kij zagięty - czyli polskie instrumenty. To było jego hasło! Hasło jego skansenu instrumentów, bo trudno nazwać to muzeum. On robił te instrumenty sam! Myślę, że mu się w nocy śniły i jak wstawał to zaczynał robotę. To był człowiek, który w swoim świecie siedział obłędnie... Gdyby żył w jakiejś Ameryce, byłby kochanym i noszonym na rękach. Z dużymi pieniędzmi.

Jaki był prywatnie?

Bardzo wrażliwy, i ta nadwrażliwość, brania wszystkiego przez siebie... Nigdy nikogo nie oskarżał o nic. Tak jak mamy nasz polski sposób narzekania, to Antek zawsze szukał rozwiązania: "A może by było inaczej gdybym ja...?". I za to wielki szacunek, bo spotkałem człowieka, który upewnił mnie, że w tym jest siła, a nie w narzekaniu.

Równocześnie ogromnie żal, że potrafił zniknąć na rok, dwa, trzy i nie było go widać - ale ten Fenix znowu się podnosił. Teraz czekałem właśnie na ten moment, że może się spotkamy, może znów coś ruszymy. 

Antek będzie gdzieś tam na przypiecku swoje niebieskie instrumenty robił i gdzieś tam pewnie będzie na nas czekał. Przyjemnie wiedzieć, że po tamtej stronie tacy fajni ludzie na nas czekają i warto będzie się tam kiedyś wybrać!

Dziękuję ci za tę opowieść

Antka Kanię wspomina także Tadeusz Konador na łamach najnowszego Magazynu FOLK24 nr 3, który już za chwilę, a tymczasem polecamy trailer dokumentu o Antku Kani, zrealizowany przez Bartka Pacudę, syna redaktora Korneliusza Pacudy:

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu