Jedna z najlepszych Siest

Luzofońska różnorodność na Gdańsk LOTOS Siesta Festival
Julia Brodowska, 6 maja 2019
Selma Uamusse
Fot. Michał Buksa
Tegoroczny Gdańsk LOTOS Siesta Festival w ciągu czterech dni znów dostarczył wielu rozmaitych doznań. Mimo że zdominowali go artyści z kręgu luzofońskiego, każdy z nich prezentował zupełnie inne brzmienie – nie można było się nudzić.

Od dziewięciu lat festiwale związane z audycją „Siesta” Marcina Kydryńskiego przyciągają do Gdańska tłumy. To świetna okazja, by posłuchać łagodnego world music, a także nieco jazzu w doskonałych warunkach – większość koncertów odbywa się w Filharmonii Bałtyckiej. Ponadto tym razem festiwal rozpoczął się i zakończył koncertami klubowymi – w gdańskim Starym Maneżu oraz Parlamencie.

Jazzowe otwarcie

Początek był świetny i bardzo odmienny od tego, co organizatorzy przygotowali na następne trzy dni. Pierwszego wieczora w Starym Maneżu wystąpiła nagrywająca dla Blue Note i pochodząca z Nashville – Kandace Springs.

Jak się okazało był to jedyny, mocny akcent jazzowy podczas festiwalu, choć nie do końca się tego spodziewałam. Na ostatniej płycie artystki („Indigo”) dominują raczej brzmienia soulowe i popowe, tylko miejscami ustępując miejsca jazzowej klasyce. Na koncert ta niezwykła wokalistka i pianistka przyjechała z bardzo kameralnym składem – towarzyszyli jej tylko basista i perkusista – i pokazała, że nie da się jej zaszufladkować. Z jednakową swobodą śpiewała standardy jazzowe oraz soulowe przeboje takie jak „Killing Me Softly” czy „Love Is Stronger Than Pride”.

Mnie Kandace najbardziej zauroczyła w jazzowych balladach. Jej pianistyka i popisy wokalne były imponujące, a jednocześnie tak naturalne i niewymuszone. Najmocniejsze uderzenie artystka zostawiła jednak na sam koniec głównej części koncertu – jej interpretacja „I Put A Spell On You” z repertuaru Niny Simone spowodowała, że miałam ciarki.

Takie dobre otwarcia festiwali są nieco niebezpieczne, bo zawsze istnieje ryzyko, że nic już nie zachwyci równie mocno, co początek. Rzeczywiście, na podobnie silne doznania musiałam czekać aż do ostatniego wieczoru, ale pozostałe koncerty także w większości utrzymały wysoki poziom.

Stali bywalcy Siesty

Drugi dzień, już w Filharmonii Bałtyckiej, należał do artystów związanych z radiową „Siestą” prawie od samego początku. Rozpoczęła Mayra Andrade, artystka urodzona na Kubie, choć pochodząca z Wysp Zielonego Przylądka. W swojej muzyce od początku łączy tradycyjne brzmienia z jazzem, popem, a ostatnio z coraz odważniejszą elektroniką. Na festiwalu promowała najnowszą płytę – „Manga”.

To była kompletnie inna Mayra niż ta, którą mieliśmy okazję usłyszeć choćby na Festiwalu Skrzyżowanie Kultur w 2010 roku. Koncert zdominowały klubowe bity i głośna zabawa. Muzycznie zdecydowanie wolę poprzednie, łagodniejsze wcielenie artystki, ale odnoszę wrażenie, że ta zmiana była jej potrzebna. Bardzo się rozwinęła jako wokalistka, a nowe kompozycje pozwalają jej wyjść poza piosenkową konwencję i pokazać pełnię możliwości. Na koncercie muzycy dali sobie sporo czasu na rozbudowane, szalone improwizacje i – mimo pewnego oporu wobec tych elektronicznych dźwięków – udzieliła mi się ich radość grania.

Po Mayrze Andrade potrzebowałam wyciszenia i cieszyłam się, że organizatorzy o to zadbali. Gwiazdą drugiego koncertu tego dnia był brazylijski artysta, Márcio Faraco.

Marcin Kydryński nie przesadził ani trochę, zapowiadając ten występ jako muzykę plażową. Rzeczywiście Márcio i jego zespół mieli w sobie niesamowicie dużo światła i dobrej energii. Muzyka, lekko inspirowana bossa novą, przyjemnie kołysała, a wykonawcy prowadzili ze sobą fantastyczny dźwiękowy dialog. Doskonałe były solowe, wirtuozowskie popisy akordeonisty, uwagę zwracał także subtelny i pomysłowy perkusjonista. Delikatny wokal Márcio, czasem niemal przechodzący w szept, jak u Jobima, idealnie pasował do tej słonecznej muzyki. Na koncercie w Gdańsku artysta udowodnił także, że jest bardzo dobrym gitarzystą. Odprężyłam się podczas tego występu, choć w którymś momencie zrobiło się już chyba zbyt przyjemnie. Zabrakło w tym repertuarze jakiegoś przełamania i odmiany.

Morna i fado

Podobny problem, co z Márcio Faraco, miałam kolejnego dnia na koncercie Lucibeli. Ta artystka, pochodząca z Wysp Zielonego Przylądka, zaprezentowała kompletnie inne brzmienie, niż Mayra Andrade. U Mayry na pierwszym planie jest dziś dźwiękowa nowoczesność. Z kolei Lucibela (będąca podopieczną José da Silvy, który przed laty odkrył Cesárię Évorę) zaproponowała bardziej tradycyjne kabowerdyjskie morny i coladeiry. Każdej kompozycji towarzyszył także charakterystyczny i obowiązkowy dla muzyki kabowerdyjskiej dźwięk gitary cavaquinho. Oczarował mnie niski i aksamitny głos artystki. Każda fraza w jej wykonaniu miała w sobie naturalny kierunek, niczym mowa. Jednocześnie moc tego wokalu sprawiała, że nawet w kulminacjach i przejmujących momentach, takich jak choćby interpretacja pięknej ballady „Arku da Bedja”, Lucibela nie musiała go forsować.

Najbardziej pieśniarka podobała mi się w tęsknych mornach, ale w tanecznych coladeirach także brzmiała lekko i świeżo. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby muzycy pozwolili sobie czasem na porzucenie ścisłej, piosenkowej ramy i większą różnorodność.

Podczas trzeciego dnia festiwalu miałam także przyjemność uczestniczyć w jednej z Nocy Fado. To już festiwalowa tradycja, że co roku przez trzy wieczory artyści z Portugalii prezentują fado w takiej formie, w jakiej można je usłyszeć w lizbońskich tawernach – bez nagłośnienia, tylko pieśniarka lub pieśniarz i gitarzyści. Na tę krótką chwilę, sala kameralna Filharmonii Bałtyckiej zamienia się w klub fado, słuchacze mają okazję zjeść kolację stylizowaną na portugalską, napić się wina i posłuchać muzyki.

W tym roku gwiazdą Nocy Fado był Marco Rodrigues – pieśniarz dobrze znany i ceniony w Portugalii. Jego fado było bardzo autentyczne, naprawdę miałam wrażenie, że doświadczam czegoś, co w Lizbonie mogłoby się zdarzyć późno w nocy, kiedy już turyści opuszczają lokalne tawerny. Marco towarzyszyło trzech gitarzystów, w tym oczywiście jeden tradycyjnie na 12-strunowej gitarze portugalskiej, ale pieśniarz także sam grał na gitarze klasycznej. Muzycy fantastycznie się rozumieli, podobało mi się, jak – bazując na schematach tradycyjnego fado – urozmaicają proste akordy, szukają nowego brzmienia. Jednocześnie w tych poszukiwaniach byli bardzo subtelni.

Śpiew Marco jest niezwykle emocjonalny – to pieśniarz, który lubi kontrasty i przywiązuje wagę do niuansów, co uwielbiam. Mimo tego jego fado było lekkie, energetyczne i raczej pozbawione patosu. Wbrew pozorom dawne fado, źródłowe, wcale nie było tak ciężkie i smutne, jak to, którym dziś się zachwycamy. Miałam wrażenie, że Marco i jego zespół przypominają tę tradycję, choćby w dynamicznym fado „Trigueirinha”. Pozostał mi lekki niedosyt po tym koncercie, ale doceniam autentyczność zaprezentowaną przez artystów. To bardzo cenne.

Emocje na finał

Ostatni dzień festiwalu również rozpoczął się od fado. Trzeba jednak zastrzec, że zupełnie innego niż to, które zaproponował Marco Rodrigues. Na scenie sali koncertowej Filharmonii Bałtyckiej wystąpiła Ana Moura. To pieśniarka, która – obok Marizy – chyba najczęściej pojawia się na koncertach w Polsce. Jej fado jest bardzo estradowe, mocno zmiksowane z innymi brzmieniami i wpisuje się w coraz bardziej powszechny w Portugalii nurt pop fado. Trzeba jednak przyznać, że Ana dobrze odnajduje się w tej konwencji, nagrywa sporo ciekawych kompozycji, a jej koncerty nie są prymitywną zabawą. Do Gdańska przyjechała z rozszerzonym składem, w którym znalazła się m.in. perkusja i keyboard. Na gitarze portugalskiej zagrał fantastyczny Ângelo Freire, który stworzył z Aną przepiękny duet.

Co ciekawe, artystka najbardziej spodobała mi się wcale nie w fado, a w dwóch znacznie bardziej popowych piosenkach – „No Expectations” z repertuaru The Rolling Stones

i „Tens Os Olhos de Deus” z ostatniej płyty pieśniarki, zatytułowanej „Moura”.

W tych utworach cała moja uwaga skupiła się na Anie i tym, jak stopniowo budowała napięcie. Okazało się jednak, że nie była to jedyna, tak przejmująca chwila – jako pierwszy bis artystka wykonała bowiem tradycyjne fado „Loucura”. Dzień wcześniej również świetnie zaśpiewał je Marco Rodrigues, ale Ana chyba jeszcze mocniej mnie poruszyła. Często mam wrażenie, że na koniec koncertów artyści bardziej się otwierają, pozwalają sobie pójść na całość, wejść na emocjonalne wyżyny. Tak właśnie było podczas tego utworu i naprawdę się wzruszyłam.

Szkoda, że nie miałam szansy tego przeżyć, bo ledwo wybrzmiały ostatnie dźwięki, muzycy zaczęli grać kolejny bis w kompletnie innym klimacie – skoczny i radosny. Tak już widocznie musi być, żeby wywołać na koniec okrzyki publiczności i owacje na stojąco.

Ostatni koncert Gdańsk LOTOS Siesta Festival odbył się w Klubie Parlament i zgodnie z wieloletnią tradycją (przełamaną tylko w zeszłym roku koncertem Brazylijki Roberty Sá) była to noc afrykańska i prawdziwe taneczne szaleństwo. Wystąpiła, pochodząca z Mozambiku, Selma Uamusse (na zdjęciu powyżej), niezwykle wszechstronna artystka, której muzykę trudno zdefiniować. Ma niesamowitą, rockową energię i pazur, jej śpiew bliski jest w wielu momentach tradycji jazzowo-gospelowej i nie brakuje w nim nawiązań do afrobeatu. Na swojej debiutanckiej płycie łączy elektronikę z brzmieniem instrumentów tradycyjnych, takich jak np. popularny w tradycyjnej muzyce Mozambiku rodzaj ksylofonu – timbila. Dokładnie tak było też podczas koncertu, choć – ku mojemu zaskoczeniu – elektronika była znacznie łagodniejsza.

Selma na scenie była raz kompletnie dzika, raz delikatna, ciągle zaskakiwała wokalnie. Dzięki niezwykłej intensywności emocjonalnej i szczeremu przekazowi udało jej się wytworzyć wyjątkową więź z publicznością. Szczególnie mocno można to było odczuć, kiedy artystka zeszła do publiczności i śpiewała słuchaczom prawie do ucha, tak blisko i zmysłowo. Dałam się pochłonąć temu tanecznemu transowi, ale też nie miałam poczucia, że był to lekki koncert do poskakania. Te piosenki „ważyły”, były przejmujące, a interpretacje Selmy dostarczały bardzo silnych doznań. Jeszcze nigdy afrykański koncert na zakończenie Gdańsk LOTOS Siesta Festival nie poruszył mnie równie mocno.

Długo nie mogłam otrząsnąć się z tych emocji. Ich taniec i rytm miały w sobie jakąś niesamowicie naturalną energię. Ta muzyka prowadziła słuchaczy, wciągała w swój bit. To był magiczny występ.

Końcowe słów parę

Tak się złożyło, że w tym roku to początek i koniec festiwalu bez najmniejszych wątpliwości mogę uznać za najlepsze. Były to dwa bardzo różne koncerty – Kandace Springs raczej balladowa, szlachetnie subtelna (choć momentami też energiczna!), a Selma Uamusse szalona, bezkompromisowa, cała w muzyce. Mimo to widziałam między nimi sporo podobieństw. Obie zachwyciły mnie swoimi umiejętnościami, profesjonalizmem, doskonałymi interpretacjami i bardzo emocjonalnym podejściem do tworzenia muzyki na żywo. Pozostałe koncerty nie poruszyły mnie aż tak bardzo, ale żaden z nich nie był słaby. Nawet występ Mayry Andrade, mimo że zawiódł mnie repertuarowo, okazał się świetny wykonawczo. Podczas festiwalu znalazło się miejsce zarówno na nowoczesne brzmienia, jak i tradycyjne. Podobały mi się kontrasty w ramach muzyki, która przecież mogłaby być podobna – dwie kompletnie inne artystki kabowerdyjskie i dwa bardzo różne koncerty fado. Do tego jazzowe preludium, odrobina bossa novy i afrykańska siła rytmu na koniec, a to wszystko w zaledwie cztery dni. Myślę, że całościowo był to jeden z najlepszych Siesta Festivali, w jakich uczestniczyłam. Oby tak dalej!

 

Gdańsk LOTOS Siesta Festival 2019, 25-28.04.2019, Gdańsk

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu