Rozdroża na Skrzyżowaniu

Moja i nie tylko przygoda z festiwalem
Anna Wilczyńska, 24 września 2013
8 Skrzyżowanie Kultur
Fot. Robert Derda
Gdy we wrześniu pojawia się charakterystyczna sylwetka namiotu pod Pałacem Kultury i Nauki jest to nieomylny znak: Skrzyżowanie Kultur nadchodzi! A fani world music, dawno już zaopatrzeni w karnety, odliczają dni do początku festiwalu.

Od 2005 roku mamy okazję uczestniczyć w stołecznym święcie muzyki świata, jednej z największych imprez tego typu w Polsce. W przyszłym roku odbędzie się jubileuszowa, dziesiąta edycja, więc pora na parę chwil refleksji i spojrzenia wstecz. 

Głównym założeniem festiwalu od początku jest ukazanie mieszkańcom Warszawy najciekawszych zjawisk z kręgu world music, jak również prezentacja związanych z nimi kultur i tradycji. Tyle mówi nam credo imprezy. Teraz trochę wrażeń okiem kilkuletniego bywalca festiwalu.

Pierwsze koty

Pierwsza, nieopierzona jeszcze edycja Skrzyżowania wyczekiwana była z wielką ciekawością. Przedtem podobnego festiwalu i na tak wielką skalę w stolicy nie było. Kusił darmowy wstęp i możliwość zobaczenia wielu artystów folk i etno na jednej scenie aż przez 7 dni koncertowych! Najbardziej wyczekiwany przeze mnie był Narodny Albom, pierwsza białoruska opera, mająca status kultowej, o której dużo słyszałam i czytałam, a nie miałam okazji zobaczyć na żywo. Interesował mnie również dzień ukraiński, sygnowany hasłem Folk Front. Chciałam sprawdzić, czy połączenie hard-core’a, rapu, funk z tradycyjnym, wielogłosowym śpiewem ma sens. Tartak i Hulajhorod nie zawiedli, a problemem była raczej akustyka, ponieważ moc instrumentów "na prąd" dała się we znaki. Podobnie było na Narodnym Albomie. Ale jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. Pierwszy festiwal odbywał się jeszcze w mocno improwizowanej przestrzeni namiotu - stąd i poważne problemy z akustyką.

Pozytywną niespodziankę zgotowała, pozostająca w klimatach muzyki dawnej, białoruska formacja Osimira ze wspaniałymi skrzypaczkami. Znajomi z kolei zachwyceni byli występem gruzińskiego chóru Rustavi, żeńskim chórem z Izraela Eve’s Women oraz wszechobecnej w mediach, po zawojowaniu Eurowizji, etno-popowej Rusłany.

Już w trakcie pierwszej edycji odbyło się dużo imprez towarzyszących - spektakle, pokazy filmów, spotkania z przedstawicielami mniejszości, w cafe Kulturalna ruszył też klub festiwalowy. Mimo akustycznych niedogodności pomysł na imprezę spodobał się, o czym świadczy fakt, że publiczność przybyła tłumnie, choć był to całkiem nowy i nieznany festiwal.

Druga edycja, 2006

W kolejnym roku było organizatorom trudniej, bo po udanym starcie oczekiwania były większe. Zmieniono konstrukcję i rozplanowanie wewnętrzne namiotu - poprawiło to akustykę, choć nadal nie była idealna. W programie najbardziej interesował mnie występ litewskiej Kulgrindy, która od 30 lat jest jedną z grup wpisujących się w nurt odrodzenia pogańskiego na Litwie i wykonuje transowe sutarines. Dla tego koncertu nawet przesunęłam urlop. Bardzo chciałam też zobaczyć łotewskie Auli, które energetycznym, transowym bębnieniem wprowadziło słuchaczy w świat muzyki dawnej. Niesamowity, mistyczny klimat roztoczyło swoim występem Ethno Trio Troitsa, z charyzmatycznym liderem, szamańskim Iwanem Kirczukiem. Z kolei rozczarowaniem okazała się dla mnie światowa sława, czyli Misterium Głosów Bułgarskich - zespół świetny wokalnie, wręcz perfekcyjny, ale pieśniom tradycyjnym, wykonywanym na siedem głosów, było bliżej do filharmonii niż do bułgarskiej wsi. Nastawiłam się chyba na coś innego, bardziej autentycznego.

Wielu słuchaczy podkreślało wirtuozerię i energię Taraf de Haidouks, "najszybszej romskiej orkiestry świata" z Rumunii, która wystąpiła w finale i grałaby jeszcze długo, gdyby nie konieczność zamknięcia namiotu. W czasie drugiej edycji zapoczątkowane zostały warsztaty, które do dziś pełnią ważną rolę edukacyjną. Należy dodać, że po raz pierwszy pojawiły się bilety na koncerty super gwiazd - Tiri Te Kanawa i orkiestry Michaela Nymana, ale były to jedyne dwa koncerty odbywające się w innych lokalizacjach niż namiot (teatr Roma i Filharmonia).

Kolejne lata

W kolejnych, dwóch edycjach festiwalu nie uczestniczyłam aktywnie i swoje informacje opieram głównie na komentarzach znajomych - fanów folku i world music. W 2007 roku udało mi się tylko dotrzeć na koncert Moscow Art Trio wraz z Angelite i Huun Huur Tu, ale były tak wielkie tłumy nawet na podłodze, że trudno było w końcu sali o dobry odbiór. Bardzo się ucieszyłam, że mogłam usłyszeć ten interesujący i znany na całym świecie projekt w swojej Warszawie. Znajomi zachwyceni byli też występem ambasadorki ludu Saami, Marii Boine i hinduskiego mistrza perkusji, Triloka Gurtu. Wzrosła liczba koncertów biletowanych do czterech, a na pozostałe trzeba było odebrać bezpłatne zaproszenia.

Rok później, podobno rumuńska orkiestra dęta Fanfare Ciocarlia razem z projektem Gypsy Kings and Quenns pod względem żywiołowości na scenie nie miała sobie równych. Tutaj pozwolę sobie na chwilę refleksji, tym bardziej, że w moim odczuciu 2009 rok to nowy etap w historii festiwalu.

Trzeba przyznać, że organizatorzy od pierwszej edycji postawili wysoko poprzeczkę artystyczną, bo sprowadzono zespoły z najwyższej półki - gwiazdy world music światowego formatu (Rustavi, Taraf de Haidouks, Angelite, Hunn Huur Tu, Mari Boine). Na początku dominowały w programie kraje nam sąsiedzkie - głównie zza wschodniej miedzy, ale później już zapraszano artystów z całego świata. Na warsztaty zaczęło zgłaszać się coraz więcej chętnych, tak że zwykle tuż przed festiwalem już były zajęte wszystkie miejsca (tak jest i do dzisiaj). Festiwal zaczął też pełnić rolę reprezentacyjną i dobrze wpisywać się w inne przedsięwzięcia promujące wielokulturowość stolicy. Należy podkreślić, że to swoiste sprzężenie zwrotne, ponieważ impreza była zainicjowana przez władze stolicy (choć organizowana przez Stołeczną Estradę).

Jak już wspomniałam, rok 2009 jest dla mnie cezurą - też osobistą, gdyż zaczęłam uczestniczyć w festiwalu nie tylko jako słuchacz, ale również jako przedstawiciel mediów. Miałam okazję poznać imprezę "od kuchni" i porozmawiać z gwiazdami - Michaelem Poppem z Al Andaluz Project, Vishwa Mohan Bhattem oraz być na konferencji Orishas. O rozmachu festiwalu świadczy fakt, że inauguracja tej edycji odbyła się w Sali Kongresowej przy dźwiękach znanego na całym świecie artysty zaangażowanego społecznie, Youssou N’dour’a. I choć jego muzyka nie przemówiła do mnie, uważam, że ten festiwal był niezwykle udany. Rewelacyjnie zagrał wspomniany Al Andaluz razem z polską grupą Mosaic, z owacjami na stojąco - jak dla mnie numer jeden festiwalu. Ciekawie wypadł marokański Chalaban, łączący arabskie i afrykańskie źrodła. Po raz pierwszy udał się też eksperyment z odstawieniem krzeseł na czas koncertu Sister Fa i dynamicznych, pochodzących z Kuby raperów Orishas, którzy rozkołysali salę do tańca. Z kolei Vishwa Mohan Bhatt zaprosił w świat wysublimowanych dźwięków indyjskich rag. Bardzo ciekawie dobrany został program filmowy.

Dużą zmianą było wprowadzenie biletów i karnetów na wszystkie koncerty, po które ustawiały się długie kolejki. Często tuż przed koncertem nie było już biletów. Wprowadzono już namiot w kształcie, w którym znamy go dzisiaj, z przedsionkiem, w którym jest też spora część kuluarowa ze stoiskami informacyjnymi oraz częścią "wypoczynkową".

Region po raz pierwszy

W kolejnym roku, 2010, po raz pierwszy podporządkowano prezentowaną na festiwalu muzykę danemu regionowi geograficzno-kulturowemu. Królowały nuty o iberyjskich korzeniach. Jednakże najbardziej utkwił mi w pamięci "dzień śródziemnomorski" i tarantella w wykonaniu Tamburellisti di Torrepaduli z Włoch. Ten ostatni zespół, a zwłaszcza tancerka, Serena D'Amato, tchnęła wręcz niezwykłą energią, za którą cenię muzykę ludową, a której to brakowało mi w występach innych wykonawców. Nieco mojej uwagi zaprzątnęli też wykonawcy tanga - Astillero i Narcotango. Jedna z super gwiazd, brazyliski kompozytor Ivan Lins, miłośników folku nie zachwycił i ta grupka spotkała się w kuluarach Sali Kongresowej. Mega gwiazdą tej edycji był Salif Keita, ale mimo że doceniam jego walkę ze stereotypami kulturowymi w Afryce, jego występ nie wywarł na mnie zbyt dużego wrażenia. Prawdopodobnie dlatego, że za bardzo nie przemawia do mnie muzyka z tego kontynentu. Ale reszta sali bawiła się bardzo dobrze, wszyscy klaskali na stojąco, śpiewali razem z zespołem, co świadczyło o sukcesie koncertu.

Brawa za odwagę

Edycja Skrzyżowania z 2011 roku znów podbudowała. Tym razem motywem przewodnim była muzyka o korzeniach europejskich z wpływami innych kultur. Jak brylant zajaśniała tu fenomenalna Mercedes Peon z Galicji. To był jeden z najlepszych koncertów w moim życiu, aż ciarki szły po plecach! Pieśniarka i performerka dosłownie zaczarowała głosem, różnymi instrumentami, bardziej przypominając współczesną szamankę. Najbardziej niesamowity moment występu to ten, gdy confetti posypało się na widzów. Co do reszty artystów, najbardziej oczekiwaną przeze mnie gwiazdą było Hoven Droven, które po raz pierwszy od 20 lat miało zagrać w Polsce. Niestety, trochę czuć było upływ czasu i że emocje już nie te co kiedyś... Udało mi się z nimi przeprowadzić wywiad, tak jak z kolejnymi mistrzami mediewalnego uderzenia, czyli Corvus Corax. Momentami to uderzenie było za mocne, ale organizatorom festiwalu należą się brawa za odwagę, bo to jeden z najostrzejszych zespołów, jaki kiedykolwiek grał na scenie SK!

Z krańcowo innej krainy - łagodności, pięknie zabrzmiały głosy korsykańskich śpiewaków z Barbara Furtuna, a charyzmatyczny Psarantonis z Krety swoją grą na lirze sprawił, że odezwały się niebiosa (nagle huknął grzmot i zaczęła się burza). Bardzo wielu widzów chwaliło legendę flamenco - Carmen Linares i towarzyszących jej tancerzy, ale uwierzyłam na słowo, bo nie przepadam za tą chropowatą barwą głosu. Intrygującym dla mnie głosem z kolei był ten należący do Aynur z Turcji, która śpiewa w zakazanym tam języku Kurdów - dla mnie miłe odkrycie i kolejna niespodzianka.

Ze stoiskiem w tle

Zeszłorocznego Skrzyżowania nie dane było mi oglądać z przyczyn zdrowotnych (relacje z każdego dnia można poczytać tutaj), wysłuchałam tylko transmisji radiowych, ciesząc się, że taka możliwość istnieje. Motywem przewodnim była muzyka z Azji. Niestety, nie wszystkie koncerty SK były transmitowane. To duży minus. Jako pasjonatka tradycyjnego śpiewu nie omieszkałam posłuchać gruzińskiego chóru Rustavi, który po raz drugi gościł już na festiwalu. Ciekawe "odgłosy" - imitujące zwierzęta wydawały z siebie panie z tria Ayarkhaan - dzięki nim można było przenieść się do ich rodzinnej, jakuckiej krainy. Brawa za sprowadzenie ich, brawa dla widzów, bo to w odbiorze bardzo trudna muzyka. Interesująco wypadł też Titi Robin, utalentowany gitarzysta, z równie ciekawymi muzykami towarzyszącymi. Niestety reklamowany jako jeden z najlepszych sufickich śpiewaków Raza Khan zaczął wchodzić w wysokie rejestry i został przeze mnie szybko wyłączony, gdyż nie jestem fanką tego typu wokaliz. Na pewno jego występ nie pozostawił nikogo obojętnym - w rozmowach pofestiwalowych spotkałam się tylko ze skrajnymi opiniami (zachwyt lub całkowite odrzucenie). Duże wrażenie wywarł na moich znajomych też mistrz bałałajki - Aleksey Arkhipovskiy z Rosji.

Ważną organizacyjną zmianą było przeniesienie klubu festiwalowego do namiotu - przedtem odbywał się w osobnym lokalu (Cafe Kulturalna, Bratnia Szatnia). Po raz pierwszy też na festiwalu całą załogą (niestety jak wspomniałam, beze mnie) oraz stoiskiem, pojawiła się redakcja Folk24.

Przed jubileuszem

W tym roku dziewiąta edycja festiwalu zapowiada się ciekawie. Na pewno cenną i nowatorską inicjatywą jest otwierający imprezę panel dyskusyjny. Będą na nim obecni eksperci - przedstawiciele mediów i organizatorzy festiwali world music z całej Europy. Chętni widziani są wszyscy - również słuchacze i wykonawcy, menadżerowie zespołów. Trafionym pomysłem jest również Sound Like Poland - prezentacja polskich wykonawców z kręgu etno i folk, bo moim zdaniem każda inicjatywa promująca tę scenę godna jest nagłośnienia. Niestety niedobrą informacją jest ta, że impreza jest w tym roku skromniejsza i potrwa tylko od środy do niedzieli - przypomnę, że pierwsze edycje trwały nawet 9 dni (!). Martwi również brak bardzo wartościowego projektu "Dzieci na Skrzyżowaniu Kultur" i podwyżka cen biletów. Główną przyczyną tych ograniczeń są prawdopodobnie wszechobecne cięcia budżetowe, które nie ominęły również Skrzyżowania Kultur.

Podsumowując

Dobrze, że stworzono taki festiwal, na którym w jednym miejscu i czasie występuje aż tyle gwiazd muzyki świata i to z najwyższej półki. Imprezę cechuje coraz większy profesjonalizm i sprawdzone pomysły logistyczne. Treści, jakie niesie ze sobą namiot dobrze korespondują z ideą podróży muzycznej po świecie. Cieszy dobra promocja w mediach, które na co dzień jeszcze nie zauważają tego rodzaju muzyki. Skrzyżowanie ciągle się rozwija i poszukuje nowych rozwiązań - jak np. dzień panelu dyskusyjnego. Powstają ciekawe programy filmowe (współpraca z DOC), sety DJ-skie i liczne wydarzenia towarzyszące (akcje, wystawy, tworzenie muralu). Wszystko to świadczy o tym, że impreza zaczyna mieć charakter interdyscyplinarny. Nie można zapomnieć o roli edukacyjnej, realizowanej bezpośrednio w trakcie warsztatów, ale i spotkań dyskusyjnych, o informacjach zawartych na stronie i przesyłanych w newsletterze.

Skrzyżowanie integruje, na scenie tworzą się fuzje - w koncertach mistrzów warsztatów, w trakcie jam session również, powstają zespoły złożone z uczestników zajęć. Równie ważne jest to, że impreza zdobyła uznanie publiczności, co więcej, nawet ją wychowała. Widzowie potrafią wysłuchać nawet bardzo trudnych dla ucha mieszkańca środkowej Europy gatunków muzycznych. Niemała to zasługa Marii Pomianowskiej, Dyrektor Artystycznej festiwalu. Wraz z resztą osób należących do Rady Programowej - Maćkiem Szajkowskim (Kapela Ze Wsi Warszawa) i Martą Dobosz odpowiedzialna jest za kształt i funkcjonowanie całego Skrzyżowania Kultur.

Festiwal w 2011 r. został uznany przez branżowe czasopismo muzyczne Songlines za jeden z 25 najlepszych festiwali world music na świecie. Nie dziwi więc często przytaczane w mediach zdanie, że SK jest wizytówką miasta i sceny world music w Polsce.

Minusem festiwalu na pewno jest to, że impreza stała się z bezpłatnej biletowaną i że ceny tych biletów stopniowo rosną (najpierw było to 10 zł, w br. jest to 30 zł za pojedynczy koncert; można zaoszczędzić kupując wcześniej karnet za 90 zł). Często występuje problem z akustyką, która zależy od miejsca na sali: w pierwszych rzędach często jest za głośno. Nie zawsze słychać niuanse brzmień instrumentów akustycznych, zwłaszcza w dużym zespole.

W pierwszych trzech edycjach zaznaczyły się problemy z ciszą nocną i odczuwało się dążenie organizatorów do wyciszenia imprezy i ograniczenia bisów, aby impreza skończyła się punkt 22.

I na koniec sprawa kontrowersyjna, której jednak nie można pominąć - doboru artystów. Tutaj ocena festiwalu zależy zwykle od indywidualnych preferencji muzycznych. Moim prywatnym zdaniem, minusem jest to, że zniknęła gdzieś muzyka ze wschodniej i środkowej Europy, której sporo było w czasie pierwszych dwóch edycji. Ostatnio dominuje Afryka i nuty latynoskie - ale z kolei może to ucieszyć fanów tych brzmień, których jest u nas sporo. Trochę wynika to również z faktu, że festiwal od szóstej edycji zaczął być tematyczny, podporządkowany danemu regionowi - muzyce iberyjskiej, czy tak jak w zeszłym roku azjatyckiej. Na "swój ulubiony teren" widocznie trzeba poczekać.

Z ostatnich moich obserwacji wynika, że istnieje tendencja do przedstawiania na festiwalu muzyki ambitnej, trudnej w odbiorze, co generalnie ujmując, jest wielką zaletą. Ale nie wiadomo czy przez ten proceder SK nie stanie się imprezą dla wąskiego grona koneserów. Nie wszystkich interesuje muzyka świata tylko z najwyższej półki. Porównam tę sytuację do zakupów - czasem ciekawiej jest pobuszować po straganach i bazarach, bo oferta wielkich, uznanych supermarketów jest może i wysokiej jakości, ale nudna. Oczywiście nie chodzi mi o eksplorowanie najniższych półek. Idealnie byłoby zachować właściwe proporcje między muzyką ambitną i trochę lżejszą...

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu