Odprawianie sztuki

O uwalnianiu dźwięków
Wojciech Ossowski, 25 maja 2015
Do Poznania, na zamkowy zabieg „uwalniania dźwięków” wybrałem się pociągiem. Miałem więc czas powspominać. Chyba ponad dadzieścia lat minęło, gdy jako młody redaktor jechałem zrobić wywiad z „kultowym” Kwartetem Jorgi.

W 1985 r., nikomu wówczas nieznany zespół zadziwił wszystkich płytowym debiutem (nagranej na żywo w „Piwnicy na Wójtowskiej” – przyp. red.). Płyta znikła ze sklepów w przeciągu kwadransa i wywołała niesamowite dyskusje. W wielu miastach istniały zespoły folkowe. W wielu trwały poszukiwania, ale dopiero Jorgi napisali „manifest pokolenia” i podbili naszą wyobraźnię i zawładnęli nią bez reszty. Potem przyszła kolejna płyta z dłuższymi kompozycjami, budząc nie mniejsze zdziwienie niż pierwsza. Dziś, z perspektywy czasu widzę, że Jorgi wyprzedzili czas i już dawno majstrowali przy progresywnym folku, jego odmianach dark i pagan. Co do pogańskich wątków to akurat odsyłam do trzeciej i czwartej płyty, nagranych w czasie kupalnocki w starym grodzie w Biskupinie...

Właśnie po tych nagraniach sunąłem do Poznania, by wywieźć stamtąd tylko jedno zdanie: „Nagraliśmy płytę w niesamowitym miejscu i w niesamowitym czasie”. Skromny to był łup, jak na wywiad, ale od tamtego dnia ów czas i niezwykłość miejsc, w które zabiera nas Kwartet Jorgi niewiele się zmieniły.

Mijające lata przyniosły wiele zmian, także w Kwartecie. Kto bywał na koncertach ten wie, że ostatnio zaskakiwał składem i nigdy nie można było być pewnym, jaki zespół pojawi się na scenie. W końcu bracia Rychły rozdzielili swe ścieżki. Waldek, gitarzysta zbłądził do starego kina i zajmuje się nowoczesnym tapingiem, tworząc muzykę do niemych filmów, zaś Maciej wybrał teatr. Były już po drodze Gardzienice i wielkie spektakle muzyczne („Carmina Burana” i komedia antyczna), ale dopiero wrocławski teatr Pieśń Kozła dał Maciejowi pole do popisu. Jego spektakle święcą triumfy na światowych scenach i podbijają serca widzów na festiwalach. Co i raz wpadną mi w ręce recenzje i uśmiecham się, bo to, co było naszą przygodą w latach 80-tych, teraz dzieje się na świecie – przygoda z odkrywaniem sztuki, w której przewodnikiem jest Maciej.

Chyba owe doświadczenia teatralne odcisnęły jakieś piętno na Macieju, bo „Uwalnianie dźwięków” trudno nazwać koncertem. To nawet coś więcej niż spektakl multimedialny, złożony z obrazów, których muzyka dotyczy, opowieści Macieja o muzyce, malarstwie, kulturze, kondycji człowieka... To, jak w teatrze, rytuał – Odprawianie Sztuki – do którego jesteśmy dopuszczeni. Ech, słowem – wejście do innego świata. Tak jak szamańska podróż na dźwiękach bębna, tak przez epoki wiedzie nas dźwięk maćkowych fletów...

Zaczyna się wszystko w piekle, do którego zepchnął muzykantów Dante. Z ciemności wyłania się olbrzymi obraz piekła – utrzymany, jakżeby inaczej, w ponurych barwach. Wszędzie mrok, rozjaśniany tylko przez płomienie, no i muzykanci, którzy zajmują się tam swą krotochwilną profesją. Jeden z nich ma nawet „wydziergane” nuty na gołym tyłku. No i ze średniowiecznej dupy, Maciej melodię sczytał. Nie dało się z tych dźwięków wiele ułożyć, bo dominuje tam interwał mocno dla ucha niemiły, a zwany „diabolus in musica”, ale klimat jest. Suniemy zatem po piekle a Wergil – Maciej, podróży nie ułatwia, strasząc nas muzyką piekieł godną. Dopiero potem, przy innych obrazach ochłoniemy przy muzyce bardziej oswojonej.

Całość oparta jest na wnikliwych studiach. Maciej jeździł po świecie i szperał w bibliotekach, w galeriach. Odnajdował obrazy, sztukował melodie... Wiele z nich zapisanych zostało na tyle dokładnie, że nie potrzebowały żadnych kompozytorskich protez, ale wiele malarze okaleczyli do tego stopnia, że potrzebne były specjalne zabiegi, znawstwo konwencji, warsztatu kompozytorskiego, ducha epoki i masy wyobraźni.

Skaczemy więc przez piekło ku renesansowym uciechom, by powrócić do tańca śmierci i barokowej śmiercią fascynacji w malarstwie sarmackim, a potem salony klasycyzmu i romantyzm z celtycką nutą.

Nie będę zdradzał, jakie obrazy stały się kanwą dla tej podróży, bo to jakby recenzować kryminał i napisać „kto zabił”, ale nadmienię tylko, że muzycznie, w tej podróży towarzyszył Maciejowi syn, Mateusz, który grał tu na różnego rodzaju gitarach. Jak sądzę, ta rodzinna konstelacja utrzyma się na długo, bo porozumienie między artystami jest wybitne. Wydaje mi się jednak, że przytłacza Mateusza ogrom możliwości jakie w nim drzemią. Jest znakomitym wykonawcą muzyki celtyckiej i potrafi dobierać niesamowite harmonie, ubierać w nie jigi i reele z Zielonej Wyspy. W spektaklu daje się jednak poznać jako muzyk „klasyczny”, odwołując się bardziej do klasycznych technik gry na instrumentach. W wielu utworach rezygnując z gry akordowej staje się de facto trzecim melodykiem. Czy jest to zarzut? Jeśli uznać to za wadę, to jest to wada na tyle urocza, że szybko ją wybaczamy. Żałowałem tylko, że gdyby dał się namówić na „odjazd” w tę stronę, a może w celtyckich utworach byłoby to nawet na miejscu i w konwencji, to wówczas stworzyłby pole do popisu dla flecisty i może rozpaliliby ogień z „Muzyki na flet, trąbkę i gitarę”.

No, ale w Poznaniu Jorgi nie wystąpili pod tym właśnie szyldem. Zapowiadane na plakacie trio Maciej i Mateusz Rychli i Elisabeth Seitz to chyba znak nowej epoki w historii poznańskiej rodziny.

Elisabeth Seitz, tu uwaga na koniec, to znakomita bawarska cymbalistka, grająca na zabytkowym psałterium. Od lat znana jest z licznych projektów i wykonawstwa muzyki tzw. dawnej. Miłośnicy tej muzycznej filozofii mogą cieszyć uszy licznymi jej nagraniami ze słynną „L’Arpeggiatą”. Wiele nagrań odnajdziemy też na płytach niemieckiego radia WDR. Do Poznania sprowadził ją artystyczny temperament. Nie zarzuciwszy grania muzyki dawnej, poszukiwała czegoś, co byłoby czymś więcej niż tylko mechanicznym odgrywaniem dawnych partytur. Szukała i znalazła.

Jeden ze słuchaczy, który był także na tym koncercie zauważył, że podróż kończy się w XIX wieku i wyraził przekonanie, że ciąg dalszy nastąpi, wyraził chyba tym naszą nadzieję, że nastąpi i to niedługo.

Wracałem do Warszawy myśląc, że dla miłośnika muzyki dawnej, chropawe brzmienie fletów Maćka, niedoskonałość ludowych piszczałek może być nie do przyjęcia. Dla miłośnika nieuczesanej muzyki folkowej sztywny gorset dawnych salonowych pląsów to coś bardzo podejrzanego, że ta muzyka nie będzie miała łatwo, ale po koncercie ludzie stali i z ożywieniem i wypiekami na twarzy opowiadali sobie o przeżyciach wyniesionych z uwalniania dźwięków i przypomniałem sobie dawne lata i pierwsze płyty Kwartetu Jorgi – i też nie było łatwo, ale zawładnęli jednak wyobraźnią i stworzyli całą epokę w polskim folku. Wydaje mi się, że teraz czas na kolejny rozdział – podbijanie świata.

PS – Dotychczasowe doświadczenia uczą mnie, że nawet te same utwory na kolejnych koncertach Macieja brzmią zupełnie różnie. Jest to nie tyle skończona muzyka, co proces jej poznawania, docierania do sedna, ciągłe zmaganie się z nią i zabawa w odnajdywanie jej licznych znaczeń, więc jeśli ktoś już w „Uwalnianiu dźwięków” uczestniczył, może zupełnie spokojnie wybrać się na nie kolejny raz i zaręczam, że zawsze odnajdzie tam coś nowego...

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu