Na początek rozśpiewka
Värttinä w VsetíniePo paru "niespodziankach", które od wieków fundują nam nasi drogowcy, po miłych chwilach spędzonych na czeskich drogach, dotarłem na miejsce 20 minut przed rozpoczęciem koncertu. Przyjemnie rozluźniony klimat w przedsionkach vsetinskiej sali pozwolił mi trochę ochłonąć po trasie. Postanowiłem, dla lepszej integracji ze środowiskiem, zakupić jedyne nealkoholicke pivo.
Punkt dwudziesta ropoczął się koncert czeskiej grupy Docuku. Grali naprawdę dobrze. Ich twórczość nie była mi znana, ale publiczność odśpiewywała wiekszość refrenów, więc włączałem się w co prostszych fragmentach, by rozentuzjazmowany tłum mnie nie wyklął. Chłopaki bisowali chyba swoim największym hitem, bo fani wręcz wyli w refrenie "hop, hop, hula hop". Zakończyli występ po 45 minutach. Technicy szybko przygotowali scenę pod następny koncert i zaczęło się wyczekiwanie. Większość narodu rozpierzchła się po zakup nowych emocji, a ja zacząłem robić miejsce na karcie pamięci w moim aparacie.
Ni stąd ni zowąd, z boku sceny, dobiegł mnie śpiew a cappella. Wszyscy trochę zbaranieli. Wydawało się, że to rozśpiewka fanek przed koncertem, ale... to dziewczyny z Värttiny wyszły do publiczności ze śpiewem na ustach. No i była to rozśpiewka pełną gębą (przynajmniej ja się starałem). Po pierwszej piosence "włączyli prąd", no i zaczęło się. Myślę, że członkowie zespołu Värttinä namiętnie oglądali filmy Hitchcocka, bo pierwsze uderzenie dźwięku zabiło wszystkich, a potem było już tylko lepiej. Ludzie na widowni rozkręcali się jak zabawkowe bąki, a muzycy Värttiny odbierali ich energię i momentami przechodzili samych siebie!
Producent i kompozytor ostatniej płyty pt. "Utu", akordeonista Matti Kallio, był na szczęście związany kablem mikrofonowym ze swoim "stanowiskiem", bo inaczej, ani chybi wylądowałby wśród publiczności. Brawurowo odgrywał solówki i dośpiewywał chórki. A trójka wokalistek... no cóż, śpiew to ich pierwsze imię! Doskonale strojąc, śpiewały na trzy głosy największe hity ze swoich wielu płyt. Były i stare "Katariina", "Tumala", czy "Aitara" z płyty "Aitara", bardzo trudne wykonawczo "Iro" z płyty "Kokko", czy też "Tuuterin Tyttaret" i "Tanse" z "Utu".
Słucham tego zespołu od wielu lat i nie mogłem się nadziwić, że pomimo tak wielu zmian personalnych brzmienie głosów było takie samo, jak na wielu wcześniejszych płytach. Przecież o ile Mari Kaasinen to wokalistka związana od początku z Värttiną, to Karolina Kantelinen to świeży nabytek, a Susan Aho to wokalistka, która choć związana jest z grupą od długiego czasu, to jednak na wielu płytach tylko grała na akordeonie. No ale czegóż innego się spodziewać, skoro do Vsetína przybyła "firma-legenda", która ma swój wypracowany od lat styl, najwyraźniej bezproblemowo adoptowany przez wszystkich nowych muzyków pojawiających się w jej szeregach.
Zespół grał półtorej godziny, ale czas nie dawał o sobie znać. Publiczność była tak zaskoczona po ostatnim numerze, że nie dała Värttinie nawet dobrze zejść ze sceny, wywołując najpierw pierwszego, a potem drugiego bisa. Wokalistki nie kryły wzruszenia i zaprosiły wszystkich do foyer, gdzie chętnie podpisywały płyty, z czego skrzętnie skorzystałem, podsuwając moje cztery krążki.
Zdobyłem autografy, zdobyłem fotkę i usiadłem jeszcze na chwilkę przed powrotną podróżą, żeby zebrać myśli przy jeszcze jednym nealkoholickym. Rozmarzony wsiadłem do samochodu i z rozmarzenia wyrwał mnie dopiero objazd autostrady A1, ale przynajmniej wróciłem już do domu przytomny i w pełni świadomy tego, co się dookoła mnie dzieje.