Piewca szant i folku

Johnny Collins (1938-2009)
Kamil Piotr Piotrowski, 6 lipca 2015
Johnny Collins
Fot. Kamil Piotrowski
"Gdybym wygrał milion na loterii, dalej śpiewałbym w klubach. Oto co bym zrobił. Kocham to, że mogę się dzielić swoimi pieśniami z innymi ludźmi". I dzielił się nimi do końca. Odszedł robiąc to co lubił, będąc na zlocie żaglowców w Polsce.

Fanom tradycyjnych pieśni z dawnych pokładów nie trzeba przedstawiać szantymena z Anglii Johnny'ego Collinsa. Bywał w Polsce wielokrotnie, miał tu wielu przyjaciół i bardzo lubił tu przyjeżdżać. Koncertował przez wiele lat w duecie z Jimem Mageeanem, a w ostatnich latach w trio z Patem Sheridanem. Śpiewał m.in. w Krakowie, Gdańsku, Sosnowcu, Kielcach, Pszczynie, a nawet Nowej Słupi. Wszędzie był podziwiany i odbierany entuzjastycznie. Jego bas-baryton wprawiał w wbiracje nie tylko przedmioty, ale i słuchaczy. Co ciekawe, gdy zaczynał przygodę ze śpiewem w kościelnym chórze, był tenorem. Problemy laryngologiczne sprawiły, że głos obniżył mu się do basu. Co okazało się jego wielkim atutem i znakiem rozpoznawczym.

Johnny urodził się w Norwich, 10 maja 1938 roku (niektóre źródła podają Norfolk) i trafił do sierocińca. Nie znał biologicznych rodziców i nigdy nie chciał ich poznać. Dla niego rodzicami byli państwo Collins, którzy adoptowali go, gdy miał 2 lata. Mama była nauczycielką muzyki, dzięki czemu Johnny dość wcześnie zaczął muzyczną edukację, grając na pianinie. Gdy miał 6 lat trafił do kościelnego chóru, z którym śpiewał przez wiele, wiele lat. Szkołę opuścił w wieku 16 lat by rozpocząć pracę w szpitalach w Norfolk i Norwich, gdzie zdobywał wiedzę w zakresie patologii, specjalizując się w histologii, transfuzji krwi i mikrobiologii. Jego pierwszymi muzycznymi wzorami byli Lonnie Donegan i Johnny Duncan, a inspiracją muzyka skiffle.

Johnny's Army

Dwa lata później trafił do wojska (najpierw do korpusu inżynieryjnego, a ostatecznie do medycznego) i zaczęła się zmieniać jego muzyczna droga. Był rok 1956 i Johnny został przeniesiony do Londynu. Wylądował na West Endzie i trafił pod skrzydła folkowych pieśniarzy Martina Windsora i Reda Sullivana. Ten pierwszy dawał mu lekcje gry na gitarze. Johnny zaczął grywać z Martinem i Redem na ulicach i w jazzowych i folkowych pubach West Endu. Wokół niego pojawili się też gitarzysta jazzowy Diz Disley, bluesmen Long John Baldy i kolejny folkmen Alex Campbell. Jak wspominał później, to był wspaniały czas. Te doświadczenia sprawiły, że gdy dwa lata później został wysłany do Singapuru, zaczął tam występować w wojskowych klubach, w kabaretach i grając jazz na gitarze i fortepianie. Wtedy odkrył dla siebie takie amerykańskie legendy folku jak The Wavers czy Woody‘ego Guthrie (wzór m.in. dla innej późniejszej legendy folku amerykańskiego, Boba Dylana – przyp.red.).

Gdy wrócił do Anglii, tym razem do Catterick, z kilkoma muzykami założył grupę The Lonesome Travellers, wykonującą muzykę country and western. Johnny nie pałał jednak do tej muzyki większą atencją i gdy tylko trafiła się okazja został członkiem High Society Jazz Band, która koncertowała we własnym klubie w Oak Tree Inn w Richmond (hrabstwo Yorkshire).

I wtedy, w 1963 roku, został wprowadzony do Golden Cock Folk Club w Tubwell Row (Darlington), który był prowadzony przez Tony‘ego Foxworthy, zaangażowanego w działalność EFDSS (English Folk Dance and Song Society). Tony zainteresował się Johnnym, pokazał mu świat angielskiego folku, prezentował najciekawsze płyty folkowe. Tak, w wieku 25 lat, Johnny trafił pod kolejne skrzydła, a folk brytyjski zaczął wygrywać w jego repertuarze z amerykańskim.

Gdy w 1965 r. znów z wojskiem trafił do Azji, tym razem do Hong Kongu, na dobre już wprowadził do repertuaru utwory z Wysp Brytyjskich. W Hong Kongu grał z Irlandczykiem (Len Port), Anglikiem (Dave Best) i Amerykaninem (Nick Platt). Grali m.in. w Hong Kong City Hall, dla 2000 widzów, wypełniając salę dwa dni z rzędu (zdarzyło się to trzy, cztery razy). W tamtym czasie, jak wspominał Johnny, miał też największą w swojej karierze publiczność, gdy wystąpił w audycji "Głos Ameryki" dla Azj Wschodniej. Słuchało go wtedy 10 milionów ludzi.

 – "Oczywiście większość nie rozumiała co śpiewam" – śmiał się w jednym z wywiadów Collins.

Dwa lata później, znów w Singapurze, grał koncerty z inną późniejszą legendą folku Tomem Lewisem (Tom służył wtedy na okrętach podwodnych, polscy fani szant znają go ze wspólnego projektu "Poles Apart", zrealizowanym z Grzegorzem Majewskim /Perły i Łotry Shanghaju/ oraz zespołem Qftry – przyp.red.).

Johnny marching home

Po zakończeniu służby, w 1968 r. wrócił do Anglii i zajął się już tylko śpiewaniem i na dobre folkiem brytyjskim, ale sięgał jeszcze do muzyki amerykańskiej czy do t.zw. "music hall songs", popularnych piosenek z przełomu XVIII/XX w, które stały się później podstawą angielskich "pub songs".

W tym czasie koncertuje, poznaje też nowych muzyków i osoby związane ze sceną folkową, które, jak sam podkreślał, miały na niego i jego repertuar duży wpływ, pomagały też w pierwszych nagraniach. Byli to m.in. Roy Harris, Roger Watson i John Tams, Derek Elliot i Dave Burland, George Spicer. Ponieważ z koncertowania nie mógł się utrzymać podjął pracę jako szef laboratorium w szpitalu w Watford.

W 1973 ukazuje się pierwsza płyta Johnnego pt. "Traveller’s Rest". Znalazło się na niej 16 utworów m.in. ze Szkocji, Kornwalii, Anglii. Na płycie Collinsowi, który śpiewał i grał na gitarze, towarzyszyli: The Cutlers (Ken Atkinson, Tony Irvine, Pete Garratt) w chórach, Helen Wainwright (harmonium), 
Roger Watson (melodeon, concertina), 
John Tams (skrzypce) i
 Bod Siddall (gitara, banjo, mandolina).

Johnny spotyka Jima

Przełomowym okazał się rok 1975, wtedy to Johnny Collins przeniósł się do Watford, a inny znany i ceniony już folkman - Jim Mageean, z północno-wschodniej Anglii, trafił do Londynu. Obaj znali się tylko z opowieści innych, a spotkali się wreszcie na Berkshire Mid-Summer Festival i bardzo przypadli sobie do gustu. Kilka tygodni później podjęli decyzję o współpracy. Szybko duet Jim Mageean i Johnny Collins stał się jednym z najbardziej cenionych na scenie folkowej w Europie i Ameryce.

Razem zjechali kawał świata, odwiedzili najważniejsze festiwale folkowe i szantowe, a tradycyjny folk morski, w tym szanty, stał się ich wizytówką.

Do ciekawostek z ich biografii należy wygranie konkursu piosenki Interwizji (organizowanego na wzór Eurowizji, ale w krajach socjalistycznych), który odbywał się w 1983 r. w Rostoku, w ówczesnych NRD. Co ciekawe, wygrali go śpiewając szanty a cappella. Johnny wspominał, że organizatorzy bardzo się zdziwili, że z całego 96 osobowego składu orkiestry oni wybrali tylko… mikrofony. We wschodnich Niemczech pojawili się jeszcze raz, w 1987 r. w Berlinie, gdzie wystąpili na specjalnym koncercie z okazji rocznicy lokacji miasta. Szanty za żelazną kurtyną to było wówczas bezprecedensowe wydarzenie.

W tamtym czasie po raz pierwszy pojawiły się u Johnny’ego problemy z sercem. Kilka razy był później jeszcze hospitalizowany, ale nie porzucił śpiewania, ani piwa (uwielbiał niemieckie i polskie), bo jak mówił – lekarz stwierdził, że jedno i drugie jest dla niego dobre.

Nagrał wiele płyt (część z nich można zdobyć w sklepie The Chantey Cabin), z Jimem, solo, z innymi muzykami (m.in. z Davem Webberem i Royem Harrisem nagrał szanty do animowanego filmu pt. "Moby Dick" autorstwa Natalii Orłowej). Jego wykonania szant i pieśni morza to już klasyki. Śpiewał także songi współczesnych autorów, ale to właśnie maritime folk był jego główną inspiracją. Stał się wzorem dla innych wykonawców, przez wielu ochrzczony następcą Stana Hugilla (ostatniego szantymena, badacza marynarskich tradycji i kolekcjonera marynarskich pieśni - przyp.red.). Pełnił zresztą oficjalnie rolę szantymena podczas Międzynarodowych Targów Expo w 1988 r. w Brisbane, w Australii.

Johnny Collins większość swojego życia poświęcił śpiewaniu o morzu – ale jak mawiał "off the records" – nie śpiewał szant tak, jak trzeba.

Był przesympatycznym dobrym, otwartym, zawsze uśmiechniętym człowiekiem, i wielkim artystą, choć sam się od tego określenia odżegnywał. Zjednał sobie szacunek całego folkowego świata. Jak pisze Mike Raven w swoim artykule o nim (z którego czerpałem większość faktów) "Johnny spoglądał śmierci w twarz wielokrotnie. Gdy dostajesz kolejną szansę, zmienia ci się perspektywa na życie i zmiany w nim zachodzące – bądź uprzejmy, bądź dobry, złość to marnowanie czasu, większość z najlepszych rzeczy w życiu jest dostępna za darmo".

I takiego właśnie Johnny’ego będę pamiętał ja i wszyscy, którzy go spotkali.

Johnny Collins zmarł 6 lipca 2009 r. w Polsce, w Gdańsku, gdzie koncertował podczas zlotu żaglowców The Tall Ships Races. W noc przed śmiercią długo śpiewał w tawernie ze swoimi przyjaciółmi Patem i Jimem i polskimi muzykami, bo to właśnie kochał najbardziej i za to był szanowany.

 Trochę zdjęć i wspomnienie tutaj.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu